niedziela, 16 stycznia 2011

Sesjaaa, jozdooo!!!

Szybko, szybko piszę tego posta, bo mam roboty w cholerę. Postanowiłam jednak, że podczas sesji też coś warto mimo wszystko napisać, żeby jakoś przedstawić klimat jej towarzyszący.
A więc, jest STRASZNIE. Egzaminy są trudne jak nie wiem. Ze struktur białkowych, to po prostu kosmos. W Polsce chyba nie było takiego egzaminu, na który nie dałoby się nauczyć w jeden tydzień, poza chemią organiczną. A tu tydzień to tak dwa razy za mało ;( Jestem dopiero w połowie i cierpię niesamowicie, nie z nadmiaru roboty, ale strachu! Za mną już trzy egzamy, z czego dwa na pewno oblane...pogodziłam się już jakoś z tym, że trzeba będzie je w marcu przyjechać poprawiać. Ale dwa mi na prawdę wystarczą! Więcej już poprawiać nie chcę...zostały mi jeszcze trzy, z czego dwa najgorsze. I to ustne razem z pisemnymi, w jednym dniu. Przeraża mnie to, ale pracuję nad tym, żeby do wtorku opanować jak najwięcej materiału. Jedno jest pewne- jak bym po takiej szkole rycia wróciła do Polski gdzieś w połowie studiów, to do teraz na pewno miałabym o wiele wyższą średnią.
Zrobiłam sobie fajny klimat do nauki, pokój wysprzątany, biureczko czyściutkie, notatki i wykłady wydrukowane. Specjalnie postawiłam na stole budzik, żeby mi tykał. Tykanie mnie uspokaja, mimo, że przyopmina, że czas ucieka. Jest takie równomierne, cichutkie, przyjazne. Tykanie zegara kojarzy mi się ze starym zegarem u pradziadka Emila, który teraz stoi u cioci w domu. Jest wielki, drewniany, z wielgachnym gongiem wybijającym co godzinę. Jak siedziałam w tym starym pokoju na łóżku dziadka, jak już umarł, to wsłuchiwałam się kiedyś w to tykanie. To tykanie towarzyszyło dziadkowi zawsze w pokoju. Zawsze jak mi źle to sobie myślę o kimś z rodziny i jakoś nabieram siy do roboty. Dziadek był pracowity, więc w czasie sesji dobrze mi robi jak sobie go wspominam :)

Biera się do roboty, cel: nie narobić sobie więcej wstydu i kłopotów...Tot straks!

wtorek, 4 stycznia 2011

There and back again- krokietowy początek nauki.

Święta, po świętach, sylwester, po sylwestrze...
Się do Hent wrociło. Jazda autokarem lajtowo, poważnie rozważam powrót na stałe tym środkiem transportu. Inaczej chyba nie dam rady bo to za dużo pieprzenia się z torbami. A tak, wsiadam do busa w Gent i wysiadam w Kato. Imo da się przeżyć.
Powrót był taki sobie, jakoś to miasto takie się wydało...ciche. Nic się nie dzieje, auta nie jeżdżą, ludzie się do siebie nie odzywają. Akademik nie wybuchnął, stoi na swoim miejscu. Teraz tylko korzystać z tego, że mało ludzi w nim jest i że jest spokój do nauki. Przywiozłyśmy dużo jedzenia z sobą, Ewald dzisiaj mnie na obiad uraczył krokietami domowej roboty, do których dorobiłyśmy sobie barszczu z tytki. Czas się wziąć za robotę. Boję się, że nie dam rady na tej sesji. Na serio. Seriously U guys. U guys, seriously.
Gdybym się nie musiała uczyć to powrót bardziej by mnie cieszył. A tak, to...aaah nic tylko nauka, stres i tęsknota. Wrócę pewnie z wszystkimi paznokciami połamanymi. No nic, idę zadbać o swoją urodę i zajrzę do notatek dla spokoju ducha :P Witaj Gent!

czwartek, 16 grudnia 2010

All I want for Christmas is Youuu :)

Mimo, że za oknem szaro i pada w Gent, to czuję zbliżające się powoli Święta. W tym roku chyba bardziej zanurzę się w tej słodkiej aurze niż zwykle, wiem, że będę bardziej z niej czerpać. Uczucie niedoczekania i uknuta niespodzianka nie pozwala mi tu już normalnie funkcjonować i jeszcze bardziej mnie nakręca. 
Zamiast uczyć się na dutcha to siedzę i myślę, jak to będzie jak wrócę, jak mnie Kamilo odbierze w Gliwicach, mama się na mnie rzuci ("Grzesiu!!! Agatka wróciła!!!"- ahahaha), jak będę sobie odśnieżać przed domem i słodko przeklinać pod nosem, jak się pokłócę z Olą o ubieranie choinki i jak się zdziwię, jak wejdę do siebie do pokoju, bo ponoć mi tam coś nazmieniali. Tęsknię już niesamowicie za całą moją rodziną, za dziadkami, ciotkami, dzieciakami. Mam nadzieję, że się nie poryczę, bo wyjdę na sierotę, a to przecież tylko 3 miesiące mnie nie było, bez przesady. Dziadki były mega wzruszone, jak ze mną przez Skype rozmawiali, dziadek obiecał nawet, że se kamerkę kupi, żebyśmy mogli w styczniu się już widzieć ;P Babcia takim wzruszonym głosem (ooooj ja to umiem poznać!) mówiła, że kartkę dostali, że im miło, że o nich tu pamiętam. Nie wyobrażam sobie nie wrócić do domu na Święta. To jest niesamowite, jak można cieszyć się z czyjejś obecności, jak tęsknota potrafi zmienić myślenie. To będą chyba jedyne takie Święa w moim życiu, że tak strasznie na nie czekam, żeby już wszystkich zobaczyć. Martwi mnie tylko to, że niespecjalnie mam tu stąd prezenty. Ania ma całą, ogromną walizę prezentów z różnych podróży do Paryża, Londynu, Brukseli, a ja? Ja niestety nic nie znalazłam specjalnego, poza cebulkami dla babci no i tam czekoladkami. Ale też chyba nie ma sensu na siłę kupować, bo moja rodzina to niespecjalnie taka pamiątkowa jest. Żadne tam magnesy czy kubki, to raczej nie ich styl :P Dla Oli mam fajny prezent no i oszukałam ją, że nie mam dla niej małej Eiffli, bo mam :P Specjalnie mi Ieva z Paryża dowoziła :P Chciałabym tylko, żeby cała ta jutrzejsza podróż przebiegła w miarę spokojnie, i żebyśmy za późno nie dojechali, bo nie chcę wszystkich w środku nocy budzić :P 

A póki co, na miejscu...EGZAMIN o 19!!! Kurna, jak mi się uczyć nie chce, no koszmar! Cały czas se myślę, że phi, jeszcze tyyyyle czasu mam, na pewno zdążę, będzie luz. Wieczorem mamy iść na ostatnią przedświąteczną imprezę, ale za to nie do marnego Portera, tylko Culture Clubu :D Nie będzie słodkiej Ewusi, więc się spokojnie pobawimy, ale trochę mam wątpliwości czy iść, bo jestem podziębiona. 
Już sobie myślę, że zaniedługo trzeba będzie się pożegnać z Gent na stałe :( Bardzo to miejsce polubiłam i jest mi tu dobrze, nie chcę wyjeżdżać! Tyle fajnych rzeczy się tu wydarzyło...no i za każdym razem jak jestem na starym mieście to widzę coś nowego. Dwa dni temu jak byłyśmy na likierku wieczorem, Karolina nam pokazała nową drogę powrotną nad kanałem. Jechałam tamtędy pierwszy raz i czułam się, jakbym w ogóle nie wiedziala kaj żech jest, jak w zupełnie innym mieście! A takie ładne miejsca tam były...no i jak stąd wyjeżdżać, jak tu jeszcze jest tyyyle rzeczy do zobaczenia! 

Wiem, że będę niesamowicie za tym semestrem tęsknić. Byłoby cudownie przeżyć jeszcze raz coś takiego. 

Aaale póki co, najbardziej cieszy mnie perspektywa powrotu na Góry! Będzie cudownie :D

A tym, jak co roku, wprowadzam się w mood:


poniedziałek, 6 grudnia 2010

Złodzieje Omega-3

Allle za mną fajny tydzień! Wizyta chochlików niosła ze sobą dużo pozytywnych wrażeń, łącznie z wywróceniem do góry nogami mojego pokoiku :D Ale największe wrażenie było zarazem największym zaskoczeniem, mimo, iż o dziwo, potoczyło się według mojego scenariusza, który sobie wymarzyłam. Że ja się nie kapłam, że to Kami pukał do drzwi, to normalnie kosmos. Ja ostatnio generalnie nierozgarnięta jestem.
Zdjęć narobiliśmy sporo, poimprezowaliśmy, pozwiedzaliśmy, poleczyłam kaca...Nie ma to jak zobaczyć dawno niewidzianych, dobrych znajomych!
A teraz, to ja już myślę tylko i wyłącznie o powrocie do domu. Aaale nie tak prędko, najpierw czeka mnie sporo nauki, jutro prezentacja z patofizjologii, projekt z science communication i egzamin z dutcha! Mam tylko 1,5 tygodnia na to wszystko, a chciałabym w międzyczasie, zanim się pożegnam z beztroskim Gent trochę jeszcze z niego skorzystać: pójśc na St. Pietersplein na lodowisko, na diabelski młyn, grzańca...Pójść do Charlatana, Culture Clubu...Potem jak wrócę to będzie już tylko ostra sesja i nauka, także bez przelewek :/ Wiem, że teraz to są ostatnie dni, jak mogę pokorzystać z uroków Gandawy i już mam wrażenie, że nie udało mi się dobrze wykorzystać tego czasu tutaj. Ale i tak powrót do domu jest dla mnie teraz najważniejszy. Jak ja zobaczę dzieci, to je chyba wszystkie pozjadam! Ania powie,  że mam jej nie całować, Przemek skrzywi się standardowo jak każdy dorosły chłopak w wieku 11 lat, a Misiu zwieje pewnie za nogi tatusia, bo nie będzie na początku pamiętał swojej kuzynki przybyłej ze chwilowej emigracji. Dziadki pewnie dumne, rodzice też (ale pierwszy opieprz dostanę mniej-więcej po 24h od przyjazdu od mamy). Młoda pewnie niewzruszona, ale u niej to normalne ostatnio, jako, że mam wrażenie, że moja siostra albo dorasta intensywnie, albo się cofa. Mam nadzieję, że wyjdzie z tego gruboskórnego letargu zaniedługo.
Chciałabym sobie kupić coś ładnego na Wigilię, skoro już dostałam kaskę od mamy :> Płytę Brodki też dostałam na Mikołaja od rodziców, ale ja nie wiem, ona jakaś dziwna jest. Niektóre motywy spoko, ale mam wrażenie że ta cała Monisia to chce być po prostu jak najbardziej dziwna. Dzisiaj z Ewaldem  świętujemy Św. Mikołaja z Sangrią, oczywiście jak się pouczymy na jutro...Już i tak długo dzisiaj z Belgami siedziałam nad naszą mową. Żeby mnie tylko prof jutro o szczegóły nie zapytał, bo będzie masakra. Ja i patofizjologia? Nie, dziękuję :P

wtorek, 23 listopada 2010

Spełnianie marzeń, ciąg dalszy!

Od paru dni to już za mną chodzi, żeby zapodać kolejnym postem, jako, że mam spore przerwy w raportowaniu. Jakoś tak nie umiałam się zebrać, mając ciągle na głowie więcej i więcej roboty. Dzisiaj ładnie pracowałam cały dzień, więc mogę sobie chwilkę przyjemności zrobić ;) wbrew pozorom, takie pisanie sprawia mi dużo przyjemności. Wiem, że nie umiem wyrażać swoich myśli w sposób zupełnie jasny i składny, ale mimo to ciągnie mnie do tego.

Właśnie wróciłam z "work colleges" z patofizjologii. Mamy do zrobienia prezentację w grupach paroosobowych.  Niestety, bądź stety, szanowny pan profesor postanowił umieścić wszystkie cztery Polki w różnych grupach. Decyzję swoją tłumaczył tym, że było to umyślne i chciał, żebyśmy się wgryzły w grupę. Na początku kręciłyśmy nosem, ale teraz się cieszę. Może dlatego, bo trafiłam akurat do fajnej grupy. Trzech chłopaków, dwie dziewczyny i jakoś się umiemy dogadać. W zasadzie to jestem zaskoczona, że nie mam w zasadzie żadnych problemów w komunikacji z nimi. Jeśli czegoś nie umiem wytłumaczyć to i tak się zawsze dogadamy. Ładnie podzieliliśmy pracę i sobie nawzajem pomagamy. Cieszę się, że ta laska jest spoko, bo niestety znaczna większość dziołszek tutaj to jest jakaś masakra. Mega niemiłe, patrzące z góry...szkoda gadać. Dla tych najgorszych mamy oczywiście przezwiska. Jedna, taka lalka, modnisia, w okularach z krzyczącymi literazmi D&G (Dolce&Gabbana- jakby męska część czytelników się nie orientowała)- tą nazwałyśmy Gabbana. Jedna z jej koleżanek, mega wyniosła i nieprzyjemna, chodząca w kurteczkach z piórami albo wieeelgachnym futrem (serio!), o kanciastych rysach twarzy i wystających oczkach- Cruella de Mon, inaczej się nie dało. No i jest jeszcze ich trzecia koleżaneczka, rzucająca równie pogardliwe spojrzenia. Chuda, wysoka, żyrafiasta i ruda. Dostała ksywkę "marchewa". W przeciwieństwie do tych lasek, chłopaki w grupie są spoko. Jest jedna taka grupka, którą nazwałyśmy "lożą szyderców", co wzięło się z początku semestru przy przedstawianiu się wszystkich studentów na jednym z przedmiotów. Kobita kazała wszystkim po kolei stawać i się przedstawiać. Szydercy siedzieli z tyłu i nie zostawiali suchej nitki na co lepszych kąskach. W ogóle się nie kryli ze swoim prześmiewczym nastawieniem. Ja się tego trochę bałam, bo jak tak wszystkich po kolei obgadywali, i trafiła się nasza kolej, to nie chciałam jakichś szeptów i śmiechów słyszeć podczas swojej wypowiedzi. Ale na szczęście w trakcie, jak my w trójkę coś mówiłyśmy, to loża siedziała cicho. Jednak, jak doszło do jednej laski, takiej widać, no, sieroty, niezadbanej, to w trakcie jej wypowiedzi z tyłu było słychać tylko jedno zdanie wypowiedziane szeptem: "wash your haaaair"...i rechot. Ja w sumie też się z tego zaczęłam trochę do siebie śmiać, bo wyszło chamsko, ale mieli rację. No, w każdym razie od tamtego czasu ich lubię i w ogóle dla nas Polek są bardzo mili. Niestety, ponieważ oni znajomości zawiązują długo, to akurat jak będziemy miały wyjeżdżać, to zaczniemy wymieniać między sobą jakieś krótkie, pojedyncze zdania, na razie widzę, że zaakceptowali naszą obecność.
A odnoście dzisiejszego dnia- wróciłam właśnie z tego work college. Byłam dzisiaj pierwszy raz na kampusie za miastem. Jest to dość daleko od centrum, ale od mojego akademika w sam raz, 15 min rowerem. (Jak ja to miasto uwielbiam, tu się wszędzie da na tym rowerze dojechać! WSZĘDZIE są ścieżki, nawet przy dużych drogach.)Kampus jest nie taki wielki, jak ten, na którym zwykle mamy zajęcia, ale stanowi dość spory kompleks nowoczesnych budynków, wśród których znajdują się trzy OGROMNE szklarnie. Czegoś takiego jeszcze nie widziałam! Normalnie mnie zatkało, jak to zobaczyłam. W ogóle, wszystko takie nowiutkie, na cacy, przed budynkiem piękne, metalowe, wysokie na chyba z 5 m DNA...no kurczę, ile ja straciłam na tej pieprzonej Politechnice! Ludzie się w takich fajnych warunkach uczą, a ja mam przesuniętą obronę o pół roku, przez remont jakiejś starej rudery! W środku budynku oprócz auli wielka sala do...nauki. Tak proszę państwa, ogromna, jak pół naszej stołówki sala z biórkami i krzesłami. I to nie była sala ćwiczeniowa. I takie coś widziałam już w nie pierwszym budynku. A u nas co? Parę ławek w holu na wydziałach. Oprócz czytelni w bibliotece nie ma nigdzie miejsca, żeby się rozłożyć z książkami, komputerem i np wspólnie pracować nad projektem. U nas ludzie, którzy dojeżdżają uczą się na korytarzach. Dzisiaj dopiero zrozumiałam, jaką niską mamy u nas kulturę nauki. I ten mój pogląd nie opiera się tylko na tym, ale również na kompletnie innym podejściu wykładowców do studentów, na dostępności materiałów do nauki, i wielu innych, niby drobnych i nieistotnych szczególikach. Dzisiaj np drugi raz z rzędu mieliśmy te work colleges. Podczas pracowania nad prezentacją mieliśmy dla siebie na wyłączność pana profesora, który tłumaczył nam każdą naszą wątpliwość i bardzo chętnie nam pomagał i z nami siedział. Żartowaliśmy, on się nas pytał o różne rzeczy...w Polsce mi się nigdy nic takiego nie zdarzyło. Wykładowcy, kiedy tylko mogą, to wysługują się doktorantami. Kto by to widział, żeby taki np. Szeja (ha!) siedział z nami nad projektem. Jak ten człowiek nie uczestniczy w pełni nawet podczas prezentowania (u mnie ostatnio spał, bez ściemy), a później bezczelnie wycina coniektóre slajdy od nas z prezentacji i wyświetla u siebie na wykładach jako swoje. Tutaj takie coś by nie przeszło. Tutaj widać, że prowadzący się bardzo przykładają do tego, co robią i zależy im na przekazaniu wiedzy. Pokorzystam sobie jeszcze póki mogę z takiego królewskiego serwowania nauki :P

Ale ale, odnośnie korzystania, -tym razem z życia! Spełnilam swoje drugie marzenie!!! Tak jak opisałam we wpisie z Paryża- zobaczyć na żywo obraz van Gogha. Zobaczyłam, i to całą masę w muzeum van Gogha w Amsterdamie. Dałam 14 euro na wstęp, ale to się nie liczyło, byłam przeszczęśliwa, że mogłam je po prostu widzieć i trochę o nich poczytać. Nooormalnieee, to samo uczucie co na wieży Eiffla- po prostu, spełnienie marzenia :D Już trzeci albo czwarty raz w tym roku, to jest dobry rok! Widziałam słynne słoneczniki, jeden z autoportretów (jeszcze z uchem), obrazy z Arles, japonskie drzewka, jedzących ziemniaki, doktora Gacheta, rodzinę Roulinów, i wiele, wiele innych, o których czytałam, które mi przypomniały całą książkę! Jakie to było dziwne, zdawać sobie sprawę z tego, że one wszystkie są prawdziwe, że jego historia wydarzyła się naprawdę, mimo, że była tylko książką. Tak bardzo się cieszę, bo to zawsze jest tak, że człowiek się przywiąże do postaci, o której czyta i miałam wrażenie, że po trosze oglądam obrazy kogoś, kogo znam. Teraz, to ja już chcę tylko żeby Ala z chłopakami do mnie przyjechali, a potem do domu :D I nic więcej mi do szczęścia nie potrzeba :D A, tylko jeszcze tego, żeby babci wyrosły tulipany z cebulek, które jej kupiłam w Amsterdamie. Babcia zawsze się wzruszała, jak oglądała zdjęcia z wystaw tulipanów z Holandii. Zawsze mówiła, że marzy, żeby pojechać na taką wystawę. No to sobie pomyślałam, że skoto babcia nie może pojechać do tulipanów, to tulipany do niej pojadą. Oby mi tylko nie zdechły, wywieszam je cały czas za okno, albo trzymam na fotelu przy otwartym oknie, bo mama powiedziała, że w ciepłym pokoju to one mi się popsują. No i marznę tu trochę z tego powodu :P
Olusia przebookowała nam wczoraj bilety, także robię rodzicom niespodziankę i wracam wcześniej do domu :D
Oka lecę, bo Ania była w Polsce i zaprasza nas na schabowe z domu. Kurde, godzinę to kleciłam ;P

niedziela, 14 listopada 2010

...Jak przeminęło z wiatrem!

Tak to już jest. Życie non stop śmieje się nam w twarz. Najpierw czekasz i czekasz tygodniami, odliczasz każdą minutę, czas się ciągnie, jak guma arabska. A potem trzy pełne, od dawna wyczekiwane doby przelecąąą jak z procy strzelił. Na pożegnanie kubeł zimnej wody, że to już, że właśnie na nowo zaczyna się mozolne odliczanie.
Przez cały wyjazd myślałam, że się trzymam. Poza pierwszym pożegnaniem nie uroniłam ani jednej łzy z tęsknoty. Powiedziałam sobie, że wchodzę do czasowej przeczekalni, że zaraz stan zwany Belgią się skończy i wszystko wróci do normy. Obudzi mnie telefon z kuchni o godz. 9 w niedzielę, że mam schodzić na śniadanie, bo własnie wrzucają jajka do wrzątku. No i przez pełne 7 tygodni stan taki udało mi się utrzymać. Nawet, jak szanowni goście się już pojawili, to doszłam do wniosku, że to pożegnanie wcale nie będzie jakieś straszne, że się nie pobeczę, po prostu wszystko będzie wyglądać tak jak przed ich przyjazdem. Wejdę w tryb przeczekalni i będzie ok. A okazało się, że chyba zapomniałam, jak to jest się z kimś na dłużej żegnać. Kiedy pojechali wróciłam do swojego pokoju, położyłam się na ciągle jeszcze ciepłej po Kamilowej głowie poduszce i tak przeleżałam cały dzień oglądając majki, aż się nie skończyły. Dopadł mnie kompletny nihilizm, wszystko było mi obojętne. Całe szczęście, że Ewa wróciła z weekendu w Ardenałch dopiero o 21, bo nieznośna byłaby dla mnie obecność kogoś, kto nie jest Kamilem. Chciałam być sama i uciec w świat głupiego serialiku, żeby tylko nie skupiać się na swoich uczuciach. No i jakoś ten transfer na Ziemię z Księżyca się chyba udał, przypuszczam, że rano będę zdolna do jakichś działań naukowych. Aaaa za 2 tygodnie...:>:>:>

sobota, 30 października 2010

Paryż!

Przed chwilą zdałam sobie sprawę z tego, że nie opisałam tu na blogu jednego z ważniejszych wydarzeń na Erasmusie! Wyjazd do Paryża był zawsze moim wielkim marzeniem. Może dlatego też miałam aż tak wielkie oczekiwania co do wyjazdu. Mimo, iż spełniło się jedno z moich marzeń, wyjechałam stamtąd w zasadzie, to niezadowolona. Bo marzenia były dwa. Jedno stare, a drugie kiełkowało we mnie od niedawna, za to niesamowicie intensywnie.
To pierwsze, stare marzenie powstało w mojej głowie, jak miałam parę zaledwie lat. Tato jeździł wtedy na delegacje do Francji, zawsze nam coś przywoził. Wydawało mi się, że on jeździ do jakiegoś lepszego świata, z fajnymi zabawkami, których u nas nie było (przywoził nam takie bajery wtedy, co tylko w telewizji pokazywali...), z pysznym jedzeniem (serki Baby Bell, które były zapakowane w takie coś jak plastelina i potem można się tym było bawić) i z wielką wieżą, o której mówił. To była wieża Eiffla, a ja sobie obiecałam, że kiedyś ją zobaczę, a póki co, postanowiłam zbudować z francuskich klocków od taty swoją, konkurencyjną wieżę, którą nazwałam "Pifli". To jest jedno z moich fajnieszych wspomnień z czasów, jak jeszcze mieszkaliśmy na Bałkańskiej.
No i właśnie dlatego Paryż wydawał mi się taki odległy, nie do zdobycia, poza moim zasięgiem. Muszę przyznać, że wejście na wieżę Eiffla mogę zaliczyć do jednego z najszczęśliwszych momentów w moim życiu. To nie chodzi o to, że to jest takie sławne, modne, wszyscy tam byli itd. Ja po prostu od zawsze tam chciałam być, zobaczyć ten widok, tego lepszego, tajemniczego miejsca, do którego tata wziął mamę a nas nie, ale zawsze mówił, że kiedyś...No i tak jakoś wyszło, że tam nie byliśmy, ale za to pojechaliśmy do Barcelony, do Portugalii, Kanady. Przykro mi było, że nie mogę dzielić tego momentu z nikim bliskim i może właśnie dlatego tak emocjonalnie do tego podchodzę. I wiem, że tacie pewnie też było smutno, jak sam to musiał oglądać za pierwszym razem. Wiem, że to może brzmieć dziecinnie albo naiwnie, no trudno. Piszę po prostu to, co czuję, pewnie są tacy, których by to bawiło albo irytowało. Kurna, aż się rozkleiłam, ale jak coś siedzi w kimś tak długo, no to chyba nic dziwnego.
Postanowiliśmy, że pójdziemy wieczorem na wieżę, żeby zobaczyć ładny widoczek nocnego Paryża. Dojechaliśmy tam niemal na ostatnią chwilę, godzinę przed zamknięciem wieży. Wszystko przez spóźnialskich Słowaków, bo umówiliśmy się na wieżę z niemal wszystkimi ludźmi, którzy pojechali na wycieczkę. Wbiegałam na te schody jak glupia, cieszyłam się normalnie, jak taki mały piesek na widok swojego pana. Na następny dzień miałam po tym biegu po schodach zakwasy, no ale to bylo na drugie piętro, chyba jakieś milion schodów! Wiało niesamowicie. Owinęłam sobie standardowo głowę szalem, wyglądałam jak muzułmanka. No i było super, niesamowita widoczność, wszystko dookoła pięknie oświetlone. Wieża sama w sobie też niesamowicie wyglądała, pięknie podświetlona. Co godzinę cała wieża przez parę minut migotała tysiącem jasnych, białych albo niebieskich lampek. Mam to na filmiku, widok świetny! Wyprawę uczciłyśmy z chłopakami z Finlandii sangrią. Poszły 3 butelki 1,5 litrowe ;) Także to marzenie się spelniło, mam dużo fotek od siebie i innych erasmusowców, które będą mi o tym zawsze przypominać.

Drugie marzenie- zobaczyć na żywo obraz van Gogha lub innego impresjonisty. W wakacje postanowiłam przeczytać książkę, którą dostałam od Żurowskich 10 lat temu w Bieszczadach na urodziny. "Pasja życia", biografia van Gogha. Dowiedziałam się dzięki niej co nieco o twórczości impresjonistów, o historii powstawania tego kierunku w sztuce, nieco o innych malarzach z tego okresu. A wszystko się rozpoczęło w Paryżu! W miejscu, do którego właśnie miałam jechać! Chciałam to poczuć, że jadę do miasta w którym żyli i się rozwijali, gdzie postanowili solidarnie sprzeciwić się akademickim kanonom malarskim czasów, w jakich przyszło im tworzyć. Niesamowicie mnie ten temat wciągnął. W pracy jak nie miałam co robić, to siedziałam i czytałam o tych wszystkich obrazach, o ich historiach i autorach. I dlatego tak bardzo chciałam zobaczyć te obrazy, van Gogha, Gaugina, Moneta, Cezanne'a, Maneta, Renoira, o których czytałam, na żywo! Bardzo mi zależało na odwiedzeniu muzeum d'Orsay...nie na Luwrze, tylko właśnie na Orsayu! Co mnie tam jakaś monaliza, sronaliza obchodzi. Niby jest jakaś tajemnica z tym obrazem związana, ale mimo przeczytania "Kodu Leonarda da Vinci" wcale mnie ten obraz nie zaintrygował. Dlaczego mam się zachwycać czymś, co ktoś uznał za mega cenne z jakichśtam powodów. Setki ludzi, którzy codziennie ten obraz widzą nawet nie wiedzą w jakich okolicznościach powstał,  a się zachwycają, bo jest to powszechnie uznawane za "must see". Żeby zwiedzanie miało sens, należy coś wiedzieć o eksponatach zanim się człowiek wybierze do muzeum, żeby naprawdę coś z takiej wycieczki wyciągnąć. A ja się na sztuce nie znam, nie obchodzą mnie aż tak bardzo średniowieczne i renesansowe obrazy, rzeźby. Dlatego Luwr mi niemalże wisiał, chciałam tylko mieć zaliczone, że byłam.
O impresjonizmie już coś wiem, znam nazwiska malarzy, nieco techniki, jakimi malowali, historie powstawania obrazów. Chciałabym widzieć na własne oczy te odważne barwy, które znam jedynie ze zdjęć. No i niestety, ze względu na słaby plan wycieczki nie udało mi się tam dotrzeć. Byłam bardzo zła, rzadko denerwuje mnie coś tak bardzo, że aż mi łzy wściekłości lecą. No bo było za mało czasu wolnego, nie dało rady! Gdyby nie było durnej wycieczki łódką po Sekwanie, która z resztą zaczęła się dopiero o 11(!!!) rano to bym obejrzała i katedrę Notre-Dame i Saint Chapelle i muzeum d'Orsay i Łuk Triumfalny. A tak to był tylko Luwr i katedra, a Łuk z daleka. Paryż zobaczyliśmy dosłownie w biegu, widzieliśmy tylko największe zabytki, głównie z zewnątrz, a nie dało się poczuć żadnego "paryskiego" klimatu. Chciałam pochodzić sobie po małych uliczkach, zobaczyć małe kafejki i knajpki,  kelnera z wąsem, w berecie i w fartuchu w kratę, a tu same poważne sprawy. Zjeść żabę albo ślimaka, a tu tylko na szybko kebab przy Luwrze i bagiety. No nie była to moja wycieczka marzeń, cieszę się jednak, że tam byłam. Wieża Eiffla rekompensuje mi częściowo żal, jaki pozostał po niezawitaniu do d'Orsaya. Wiem teraz, że mam wymówkę, żeby tam wrócić. I pojawia się kolejne wielkie marzenie w moim życiu. Nie chcę wracać tam sama...chcę zobaczyć to miejsce z tym Kimś Najważniejszym ;) Jeśli tylko kiedyś pojawi się kolejna szansa, na pewno jej nie zmarnuję.

Luwr i słynne trójkąty

Sekwana i most z miłosnymi kłódkami

Obelisk

 Eiffel tower

 wieża nocą, troszkę nieostra...


 katedra Notre-Dame

 Nike- bo w Luwrze nie można robić zdjęć...

 Mona Lisa

Wenus z Milo
I świecąca wieża Eiffla, niestety nie mam pojęcia jak się obraca filmiki. Głowę proszę obrócić o 90 stopni w lewo i będzie po sprawie ;P Ewa...Ewa! To Ania ryczała jakby co, proponuję wyłączyć dźwięk ;P