czwartek, 16 grudnia 2010

All I want for Christmas is Youuu :)

Mimo, że za oknem szaro i pada w Gent, to czuję zbliżające się powoli Święta. W tym roku chyba bardziej zanurzę się w tej słodkiej aurze niż zwykle, wiem, że będę bardziej z niej czerpać. Uczucie niedoczekania i uknuta niespodzianka nie pozwala mi tu już normalnie funkcjonować i jeszcze bardziej mnie nakręca. 
Zamiast uczyć się na dutcha to siedzę i myślę, jak to będzie jak wrócę, jak mnie Kamilo odbierze w Gliwicach, mama się na mnie rzuci ("Grzesiu!!! Agatka wróciła!!!"- ahahaha), jak będę sobie odśnieżać przed domem i słodko przeklinać pod nosem, jak się pokłócę z Olą o ubieranie choinki i jak się zdziwię, jak wejdę do siebie do pokoju, bo ponoć mi tam coś nazmieniali. Tęsknię już niesamowicie za całą moją rodziną, za dziadkami, ciotkami, dzieciakami. Mam nadzieję, że się nie poryczę, bo wyjdę na sierotę, a to przecież tylko 3 miesiące mnie nie było, bez przesady. Dziadki były mega wzruszone, jak ze mną przez Skype rozmawiali, dziadek obiecał nawet, że se kamerkę kupi, żebyśmy mogli w styczniu się już widzieć ;P Babcia takim wzruszonym głosem (ooooj ja to umiem poznać!) mówiła, że kartkę dostali, że im miło, że o nich tu pamiętam. Nie wyobrażam sobie nie wrócić do domu na Święta. To jest niesamowite, jak można cieszyć się z czyjejś obecności, jak tęsknota potrafi zmienić myślenie. To będą chyba jedyne takie Święa w moim życiu, że tak strasznie na nie czekam, żeby już wszystkich zobaczyć. Martwi mnie tylko to, że niespecjalnie mam tu stąd prezenty. Ania ma całą, ogromną walizę prezentów z różnych podróży do Paryża, Londynu, Brukseli, a ja? Ja niestety nic nie znalazłam specjalnego, poza cebulkami dla babci no i tam czekoladkami. Ale też chyba nie ma sensu na siłę kupować, bo moja rodzina to niespecjalnie taka pamiątkowa jest. Żadne tam magnesy czy kubki, to raczej nie ich styl :P Dla Oli mam fajny prezent no i oszukałam ją, że nie mam dla niej małej Eiffli, bo mam :P Specjalnie mi Ieva z Paryża dowoziła :P Chciałabym tylko, żeby cała ta jutrzejsza podróż przebiegła w miarę spokojnie, i żebyśmy za późno nie dojechali, bo nie chcę wszystkich w środku nocy budzić :P 

A póki co, na miejscu...EGZAMIN o 19!!! Kurna, jak mi się uczyć nie chce, no koszmar! Cały czas se myślę, że phi, jeszcze tyyyyle czasu mam, na pewno zdążę, będzie luz. Wieczorem mamy iść na ostatnią przedświąteczną imprezę, ale za to nie do marnego Portera, tylko Culture Clubu :D Nie będzie słodkiej Ewusi, więc się spokojnie pobawimy, ale trochę mam wątpliwości czy iść, bo jestem podziębiona. 
Już sobie myślę, że zaniedługo trzeba będzie się pożegnać z Gent na stałe :( Bardzo to miejsce polubiłam i jest mi tu dobrze, nie chcę wyjeżdżać! Tyle fajnych rzeczy się tu wydarzyło...no i za każdym razem jak jestem na starym mieście to widzę coś nowego. Dwa dni temu jak byłyśmy na likierku wieczorem, Karolina nam pokazała nową drogę powrotną nad kanałem. Jechałam tamtędy pierwszy raz i czułam się, jakbym w ogóle nie wiedziala kaj żech jest, jak w zupełnie innym mieście! A takie ładne miejsca tam były...no i jak stąd wyjeżdżać, jak tu jeszcze jest tyyyle rzeczy do zobaczenia! 

Wiem, że będę niesamowicie za tym semestrem tęsknić. Byłoby cudownie przeżyć jeszcze raz coś takiego. 

Aaale póki co, najbardziej cieszy mnie perspektywa powrotu na Góry! Będzie cudownie :D

A tym, jak co roku, wprowadzam się w mood:


poniedziałek, 6 grudnia 2010

Złodzieje Omega-3

Allle za mną fajny tydzień! Wizyta chochlików niosła ze sobą dużo pozytywnych wrażeń, łącznie z wywróceniem do góry nogami mojego pokoiku :D Ale największe wrażenie było zarazem największym zaskoczeniem, mimo, iż o dziwo, potoczyło się według mojego scenariusza, który sobie wymarzyłam. Że ja się nie kapłam, że to Kami pukał do drzwi, to normalnie kosmos. Ja ostatnio generalnie nierozgarnięta jestem.
Zdjęć narobiliśmy sporo, poimprezowaliśmy, pozwiedzaliśmy, poleczyłam kaca...Nie ma to jak zobaczyć dawno niewidzianych, dobrych znajomych!
A teraz, to ja już myślę tylko i wyłącznie o powrocie do domu. Aaale nie tak prędko, najpierw czeka mnie sporo nauki, jutro prezentacja z patofizjologii, projekt z science communication i egzamin z dutcha! Mam tylko 1,5 tygodnia na to wszystko, a chciałabym w międzyczasie, zanim się pożegnam z beztroskim Gent trochę jeszcze z niego skorzystać: pójśc na St. Pietersplein na lodowisko, na diabelski młyn, grzańca...Pójść do Charlatana, Culture Clubu...Potem jak wrócę to będzie już tylko ostra sesja i nauka, także bez przelewek :/ Wiem, że teraz to są ostatnie dni, jak mogę pokorzystać z uroków Gandawy i już mam wrażenie, że nie udało mi się dobrze wykorzystać tego czasu tutaj. Ale i tak powrót do domu jest dla mnie teraz najważniejszy. Jak ja zobaczę dzieci, to je chyba wszystkie pozjadam! Ania powie,  że mam jej nie całować, Przemek skrzywi się standardowo jak każdy dorosły chłopak w wieku 11 lat, a Misiu zwieje pewnie za nogi tatusia, bo nie będzie na początku pamiętał swojej kuzynki przybyłej ze chwilowej emigracji. Dziadki pewnie dumne, rodzice też (ale pierwszy opieprz dostanę mniej-więcej po 24h od przyjazdu od mamy). Młoda pewnie niewzruszona, ale u niej to normalne ostatnio, jako, że mam wrażenie, że moja siostra albo dorasta intensywnie, albo się cofa. Mam nadzieję, że wyjdzie z tego gruboskórnego letargu zaniedługo.
Chciałabym sobie kupić coś ładnego na Wigilię, skoro już dostałam kaskę od mamy :> Płytę Brodki też dostałam na Mikołaja od rodziców, ale ja nie wiem, ona jakaś dziwna jest. Niektóre motywy spoko, ale mam wrażenie że ta cała Monisia to chce być po prostu jak najbardziej dziwna. Dzisiaj z Ewaldem  świętujemy Św. Mikołaja z Sangrią, oczywiście jak się pouczymy na jutro...Już i tak długo dzisiaj z Belgami siedziałam nad naszą mową. Żeby mnie tylko prof jutro o szczegóły nie zapytał, bo będzie masakra. Ja i patofizjologia? Nie, dziękuję :P

wtorek, 23 listopada 2010

Spełnianie marzeń, ciąg dalszy!

Od paru dni to już za mną chodzi, żeby zapodać kolejnym postem, jako, że mam spore przerwy w raportowaniu. Jakoś tak nie umiałam się zebrać, mając ciągle na głowie więcej i więcej roboty. Dzisiaj ładnie pracowałam cały dzień, więc mogę sobie chwilkę przyjemności zrobić ;) wbrew pozorom, takie pisanie sprawia mi dużo przyjemności. Wiem, że nie umiem wyrażać swoich myśli w sposób zupełnie jasny i składny, ale mimo to ciągnie mnie do tego.

Właśnie wróciłam z "work colleges" z patofizjologii. Mamy do zrobienia prezentację w grupach paroosobowych.  Niestety, bądź stety, szanowny pan profesor postanowił umieścić wszystkie cztery Polki w różnych grupach. Decyzję swoją tłumaczył tym, że było to umyślne i chciał, żebyśmy się wgryzły w grupę. Na początku kręciłyśmy nosem, ale teraz się cieszę. Może dlatego, bo trafiłam akurat do fajnej grupy. Trzech chłopaków, dwie dziewczyny i jakoś się umiemy dogadać. W zasadzie to jestem zaskoczona, że nie mam w zasadzie żadnych problemów w komunikacji z nimi. Jeśli czegoś nie umiem wytłumaczyć to i tak się zawsze dogadamy. Ładnie podzieliliśmy pracę i sobie nawzajem pomagamy. Cieszę się, że ta laska jest spoko, bo niestety znaczna większość dziołszek tutaj to jest jakaś masakra. Mega niemiłe, patrzące z góry...szkoda gadać. Dla tych najgorszych mamy oczywiście przezwiska. Jedna, taka lalka, modnisia, w okularach z krzyczącymi literazmi D&G (Dolce&Gabbana- jakby męska część czytelników się nie orientowała)- tą nazwałyśmy Gabbana. Jedna z jej koleżanek, mega wyniosła i nieprzyjemna, chodząca w kurteczkach z piórami albo wieeelgachnym futrem (serio!), o kanciastych rysach twarzy i wystających oczkach- Cruella de Mon, inaczej się nie dało. No i jest jeszcze ich trzecia koleżaneczka, rzucająca równie pogardliwe spojrzenia. Chuda, wysoka, żyrafiasta i ruda. Dostała ksywkę "marchewa". W przeciwieństwie do tych lasek, chłopaki w grupie są spoko. Jest jedna taka grupka, którą nazwałyśmy "lożą szyderców", co wzięło się z początku semestru przy przedstawianiu się wszystkich studentów na jednym z przedmiotów. Kobita kazała wszystkim po kolei stawać i się przedstawiać. Szydercy siedzieli z tyłu i nie zostawiali suchej nitki na co lepszych kąskach. W ogóle się nie kryli ze swoim prześmiewczym nastawieniem. Ja się tego trochę bałam, bo jak tak wszystkich po kolei obgadywali, i trafiła się nasza kolej, to nie chciałam jakichś szeptów i śmiechów słyszeć podczas swojej wypowiedzi. Ale na szczęście w trakcie, jak my w trójkę coś mówiłyśmy, to loża siedziała cicho. Jednak, jak doszło do jednej laski, takiej widać, no, sieroty, niezadbanej, to w trakcie jej wypowiedzi z tyłu było słychać tylko jedno zdanie wypowiedziane szeptem: "wash your haaaair"...i rechot. Ja w sumie też się z tego zaczęłam trochę do siebie śmiać, bo wyszło chamsko, ale mieli rację. No, w każdym razie od tamtego czasu ich lubię i w ogóle dla nas Polek są bardzo mili. Niestety, ponieważ oni znajomości zawiązują długo, to akurat jak będziemy miały wyjeżdżać, to zaczniemy wymieniać między sobą jakieś krótkie, pojedyncze zdania, na razie widzę, że zaakceptowali naszą obecność.
A odnoście dzisiejszego dnia- wróciłam właśnie z tego work college. Byłam dzisiaj pierwszy raz na kampusie za miastem. Jest to dość daleko od centrum, ale od mojego akademika w sam raz, 15 min rowerem. (Jak ja to miasto uwielbiam, tu się wszędzie da na tym rowerze dojechać! WSZĘDZIE są ścieżki, nawet przy dużych drogach.)Kampus jest nie taki wielki, jak ten, na którym zwykle mamy zajęcia, ale stanowi dość spory kompleks nowoczesnych budynków, wśród których znajdują się trzy OGROMNE szklarnie. Czegoś takiego jeszcze nie widziałam! Normalnie mnie zatkało, jak to zobaczyłam. W ogóle, wszystko takie nowiutkie, na cacy, przed budynkiem piękne, metalowe, wysokie na chyba z 5 m DNA...no kurczę, ile ja straciłam na tej pieprzonej Politechnice! Ludzie się w takich fajnych warunkach uczą, a ja mam przesuniętą obronę o pół roku, przez remont jakiejś starej rudery! W środku budynku oprócz auli wielka sala do...nauki. Tak proszę państwa, ogromna, jak pół naszej stołówki sala z biórkami i krzesłami. I to nie była sala ćwiczeniowa. I takie coś widziałam już w nie pierwszym budynku. A u nas co? Parę ławek w holu na wydziałach. Oprócz czytelni w bibliotece nie ma nigdzie miejsca, żeby się rozłożyć z książkami, komputerem i np wspólnie pracować nad projektem. U nas ludzie, którzy dojeżdżają uczą się na korytarzach. Dzisiaj dopiero zrozumiałam, jaką niską mamy u nas kulturę nauki. I ten mój pogląd nie opiera się tylko na tym, ale również na kompletnie innym podejściu wykładowców do studentów, na dostępności materiałów do nauki, i wielu innych, niby drobnych i nieistotnych szczególikach. Dzisiaj np drugi raz z rzędu mieliśmy te work colleges. Podczas pracowania nad prezentacją mieliśmy dla siebie na wyłączność pana profesora, który tłumaczył nam każdą naszą wątpliwość i bardzo chętnie nam pomagał i z nami siedział. Żartowaliśmy, on się nas pytał o różne rzeczy...w Polsce mi się nigdy nic takiego nie zdarzyło. Wykładowcy, kiedy tylko mogą, to wysługują się doktorantami. Kto by to widział, żeby taki np. Szeja (ha!) siedział z nami nad projektem. Jak ten człowiek nie uczestniczy w pełni nawet podczas prezentowania (u mnie ostatnio spał, bez ściemy), a później bezczelnie wycina coniektóre slajdy od nas z prezentacji i wyświetla u siebie na wykładach jako swoje. Tutaj takie coś by nie przeszło. Tutaj widać, że prowadzący się bardzo przykładają do tego, co robią i zależy im na przekazaniu wiedzy. Pokorzystam sobie jeszcze póki mogę z takiego królewskiego serwowania nauki :P

Ale ale, odnośnie korzystania, -tym razem z życia! Spełnilam swoje drugie marzenie!!! Tak jak opisałam we wpisie z Paryża- zobaczyć na żywo obraz van Gogha. Zobaczyłam, i to całą masę w muzeum van Gogha w Amsterdamie. Dałam 14 euro na wstęp, ale to się nie liczyło, byłam przeszczęśliwa, że mogłam je po prostu widzieć i trochę o nich poczytać. Nooormalnieee, to samo uczucie co na wieży Eiffla- po prostu, spełnienie marzenia :D Już trzeci albo czwarty raz w tym roku, to jest dobry rok! Widziałam słynne słoneczniki, jeden z autoportretów (jeszcze z uchem), obrazy z Arles, japonskie drzewka, jedzących ziemniaki, doktora Gacheta, rodzinę Roulinów, i wiele, wiele innych, o których czytałam, które mi przypomniały całą książkę! Jakie to było dziwne, zdawać sobie sprawę z tego, że one wszystkie są prawdziwe, że jego historia wydarzyła się naprawdę, mimo, że była tylko książką. Tak bardzo się cieszę, bo to zawsze jest tak, że człowiek się przywiąże do postaci, o której czyta i miałam wrażenie, że po trosze oglądam obrazy kogoś, kogo znam. Teraz, to ja już chcę tylko żeby Ala z chłopakami do mnie przyjechali, a potem do domu :D I nic więcej mi do szczęścia nie potrzeba :D A, tylko jeszcze tego, żeby babci wyrosły tulipany z cebulek, które jej kupiłam w Amsterdamie. Babcia zawsze się wzruszała, jak oglądała zdjęcia z wystaw tulipanów z Holandii. Zawsze mówiła, że marzy, żeby pojechać na taką wystawę. No to sobie pomyślałam, że skoto babcia nie może pojechać do tulipanów, to tulipany do niej pojadą. Oby mi tylko nie zdechły, wywieszam je cały czas za okno, albo trzymam na fotelu przy otwartym oknie, bo mama powiedziała, że w ciepłym pokoju to one mi się popsują. No i marznę tu trochę z tego powodu :P
Olusia przebookowała nam wczoraj bilety, także robię rodzicom niespodziankę i wracam wcześniej do domu :D
Oka lecę, bo Ania była w Polsce i zaprasza nas na schabowe z domu. Kurde, godzinę to kleciłam ;P

niedziela, 14 listopada 2010

...Jak przeminęło z wiatrem!

Tak to już jest. Życie non stop śmieje się nam w twarz. Najpierw czekasz i czekasz tygodniami, odliczasz każdą minutę, czas się ciągnie, jak guma arabska. A potem trzy pełne, od dawna wyczekiwane doby przelecąąą jak z procy strzelił. Na pożegnanie kubeł zimnej wody, że to już, że właśnie na nowo zaczyna się mozolne odliczanie.
Przez cały wyjazd myślałam, że się trzymam. Poza pierwszym pożegnaniem nie uroniłam ani jednej łzy z tęsknoty. Powiedziałam sobie, że wchodzę do czasowej przeczekalni, że zaraz stan zwany Belgią się skończy i wszystko wróci do normy. Obudzi mnie telefon z kuchni o godz. 9 w niedzielę, że mam schodzić na śniadanie, bo własnie wrzucają jajka do wrzątku. No i przez pełne 7 tygodni stan taki udało mi się utrzymać. Nawet, jak szanowni goście się już pojawili, to doszłam do wniosku, że to pożegnanie wcale nie będzie jakieś straszne, że się nie pobeczę, po prostu wszystko będzie wyglądać tak jak przed ich przyjazdem. Wejdę w tryb przeczekalni i będzie ok. A okazało się, że chyba zapomniałam, jak to jest się z kimś na dłużej żegnać. Kiedy pojechali wróciłam do swojego pokoju, położyłam się na ciągle jeszcze ciepłej po Kamilowej głowie poduszce i tak przeleżałam cały dzień oglądając majki, aż się nie skończyły. Dopadł mnie kompletny nihilizm, wszystko było mi obojętne. Całe szczęście, że Ewa wróciła z weekendu w Ardenałch dopiero o 21, bo nieznośna byłaby dla mnie obecność kogoś, kto nie jest Kamilem. Chciałam być sama i uciec w świat głupiego serialiku, żeby tylko nie skupiać się na swoich uczuciach. No i jakoś ten transfer na Ziemię z Księżyca się chyba udał, przypuszczam, że rano będę zdolna do jakichś działań naukowych. Aaaa za 2 tygodnie...:>:>:>

sobota, 30 października 2010

Paryż!

Przed chwilą zdałam sobie sprawę z tego, że nie opisałam tu na blogu jednego z ważniejszych wydarzeń na Erasmusie! Wyjazd do Paryża był zawsze moim wielkim marzeniem. Może dlatego też miałam aż tak wielkie oczekiwania co do wyjazdu. Mimo, iż spełniło się jedno z moich marzeń, wyjechałam stamtąd w zasadzie, to niezadowolona. Bo marzenia były dwa. Jedno stare, a drugie kiełkowało we mnie od niedawna, za to niesamowicie intensywnie.
To pierwsze, stare marzenie powstało w mojej głowie, jak miałam parę zaledwie lat. Tato jeździł wtedy na delegacje do Francji, zawsze nam coś przywoził. Wydawało mi się, że on jeździ do jakiegoś lepszego świata, z fajnymi zabawkami, których u nas nie było (przywoził nam takie bajery wtedy, co tylko w telewizji pokazywali...), z pysznym jedzeniem (serki Baby Bell, które były zapakowane w takie coś jak plastelina i potem można się tym było bawić) i z wielką wieżą, o której mówił. To była wieża Eiffla, a ja sobie obiecałam, że kiedyś ją zobaczę, a póki co, postanowiłam zbudować z francuskich klocków od taty swoją, konkurencyjną wieżę, którą nazwałam "Pifli". To jest jedno z moich fajnieszych wspomnień z czasów, jak jeszcze mieszkaliśmy na Bałkańskiej.
No i właśnie dlatego Paryż wydawał mi się taki odległy, nie do zdobycia, poza moim zasięgiem. Muszę przyznać, że wejście na wieżę Eiffla mogę zaliczyć do jednego z najszczęśliwszych momentów w moim życiu. To nie chodzi o to, że to jest takie sławne, modne, wszyscy tam byli itd. Ja po prostu od zawsze tam chciałam być, zobaczyć ten widok, tego lepszego, tajemniczego miejsca, do którego tata wziął mamę a nas nie, ale zawsze mówił, że kiedyś...No i tak jakoś wyszło, że tam nie byliśmy, ale za to pojechaliśmy do Barcelony, do Portugalii, Kanady. Przykro mi było, że nie mogę dzielić tego momentu z nikim bliskim i może właśnie dlatego tak emocjonalnie do tego podchodzę. I wiem, że tacie pewnie też było smutno, jak sam to musiał oglądać za pierwszym razem. Wiem, że to może brzmieć dziecinnie albo naiwnie, no trudno. Piszę po prostu to, co czuję, pewnie są tacy, których by to bawiło albo irytowało. Kurna, aż się rozkleiłam, ale jak coś siedzi w kimś tak długo, no to chyba nic dziwnego.
Postanowiliśmy, że pójdziemy wieczorem na wieżę, żeby zobaczyć ładny widoczek nocnego Paryża. Dojechaliśmy tam niemal na ostatnią chwilę, godzinę przed zamknięciem wieży. Wszystko przez spóźnialskich Słowaków, bo umówiliśmy się na wieżę z niemal wszystkimi ludźmi, którzy pojechali na wycieczkę. Wbiegałam na te schody jak glupia, cieszyłam się normalnie, jak taki mały piesek na widok swojego pana. Na następny dzień miałam po tym biegu po schodach zakwasy, no ale to bylo na drugie piętro, chyba jakieś milion schodów! Wiało niesamowicie. Owinęłam sobie standardowo głowę szalem, wyglądałam jak muzułmanka. No i było super, niesamowita widoczność, wszystko dookoła pięknie oświetlone. Wieża sama w sobie też niesamowicie wyglądała, pięknie podświetlona. Co godzinę cała wieża przez parę minut migotała tysiącem jasnych, białych albo niebieskich lampek. Mam to na filmiku, widok świetny! Wyprawę uczciłyśmy z chłopakami z Finlandii sangrią. Poszły 3 butelki 1,5 litrowe ;) Także to marzenie się spelniło, mam dużo fotek od siebie i innych erasmusowców, które będą mi o tym zawsze przypominać.

Drugie marzenie- zobaczyć na żywo obraz van Gogha lub innego impresjonisty. W wakacje postanowiłam przeczytać książkę, którą dostałam od Żurowskich 10 lat temu w Bieszczadach na urodziny. "Pasja życia", biografia van Gogha. Dowiedziałam się dzięki niej co nieco o twórczości impresjonistów, o historii powstawania tego kierunku w sztuce, nieco o innych malarzach z tego okresu. A wszystko się rozpoczęło w Paryżu! W miejscu, do którego właśnie miałam jechać! Chciałam to poczuć, że jadę do miasta w którym żyli i się rozwijali, gdzie postanowili solidarnie sprzeciwić się akademickim kanonom malarskim czasów, w jakich przyszło im tworzyć. Niesamowicie mnie ten temat wciągnął. W pracy jak nie miałam co robić, to siedziałam i czytałam o tych wszystkich obrazach, o ich historiach i autorach. I dlatego tak bardzo chciałam zobaczyć te obrazy, van Gogha, Gaugina, Moneta, Cezanne'a, Maneta, Renoira, o których czytałam, na żywo! Bardzo mi zależało na odwiedzeniu muzeum d'Orsay...nie na Luwrze, tylko właśnie na Orsayu! Co mnie tam jakaś monaliza, sronaliza obchodzi. Niby jest jakaś tajemnica z tym obrazem związana, ale mimo przeczytania "Kodu Leonarda da Vinci" wcale mnie ten obraz nie zaintrygował. Dlaczego mam się zachwycać czymś, co ktoś uznał za mega cenne z jakichśtam powodów. Setki ludzi, którzy codziennie ten obraz widzą nawet nie wiedzą w jakich okolicznościach powstał,  a się zachwycają, bo jest to powszechnie uznawane za "must see". Żeby zwiedzanie miało sens, należy coś wiedzieć o eksponatach zanim się człowiek wybierze do muzeum, żeby naprawdę coś z takiej wycieczki wyciągnąć. A ja się na sztuce nie znam, nie obchodzą mnie aż tak bardzo średniowieczne i renesansowe obrazy, rzeźby. Dlatego Luwr mi niemalże wisiał, chciałam tylko mieć zaliczone, że byłam.
O impresjonizmie już coś wiem, znam nazwiska malarzy, nieco techniki, jakimi malowali, historie powstawania obrazów. Chciałabym widzieć na własne oczy te odważne barwy, które znam jedynie ze zdjęć. No i niestety, ze względu na słaby plan wycieczki nie udało mi się tam dotrzeć. Byłam bardzo zła, rzadko denerwuje mnie coś tak bardzo, że aż mi łzy wściekłości lecą. No bo było za mało czasu wolnego, nie dało rady! Gdyby nie było durnej wycieczki łódką po Sekwanie, która z resztą zaczęła się dopiero o 11(!!!) rano to bym obejrzała i katedrę Notre-Dame i Saint Chapelle i muzeum d'Orsay i Łuk Triumfalny. A tak to był tylko Luwr i katedra, a Łuk z daleka. Paryż zobaczyliśmy dosłownie w biegu, widzieliśmy tylko największe zabytki, głównie z zewnątrz, a nie dało się poczuć żadnego "paryskiego" klimatu. Chciałam pochodzić sobie po małych uliczkach, zobaczyć małe kafejki i knajpki,  kelnera z wąsem, w berecie i w fartuchu w kratę, a tu same poważne sprawy. Zjeść żabę albo ślimaka, a tu tylko na szybko kebab przy Luwrze i bagiety. No nie była to moja wycieczka marzeń, cieszę się jednak, że tam byłam. Wieża Eiffla rekompensuje mi częściowo żal, jaki pozostał po niezawitaniu do d'Orsaya. Wiem teraz, że mam wymówkę, żeby tam wrócić. I pojawia się kolejne wielkie marzenie w moim życiu. Nie chcę wracać tam sama...chcę zobaczyć to miejsce z tym Kimś Najważniejszym ;) Jeśli tylko kiedyś pojawi się kolejna szansa, na pewno jej nie zmarnuję.

Luwr i słynne trójkąty

Sekwana i most z miłosnymi kłódkami

Obelisk

 Eiffel tower

 wieża nocą, troszkę nieostra...


 katedra Notre-Dame

 Nike- bo w Luwrze nie można robić zdjęć...

 Mona Lisa

Wenus z Milo
I świecąca wieża Eiffla, niestety nie mam pojęcia jak się obraca filmiki. Głowę proszę obrócić o 90 stopni w lewo i będzie po sprawie ;P Ewa...Ewa! To Ania ryczała jakby co, proponuję wyłączyć dźwięk ;P

piątek, 29 października 2010

...I uważaj na siebie!

- Pierwsze szczerze wypowiedziane słowa usłyszane z ust kogoś, kogo poznałam tu na miejscu. Miło było słyszeć to po takiej imprezie...porter, jak zwykle. Zepsucie moralne i zezwierzęcenie absolutne, już tutaj to opisywałam. Miłosz był pierwszy raz, chciał zobaczyć, jak ten porter funkcjonuje. Myślę, że nie spodziewał się tego, co zastał na miejscu. Ponieważ mieszka na granicy dzielnicy tureckiej, ma do naszego niesławnego pubu 40 min.  pieszo. Ma rower, ale wiedział, że na beer tasting night będziemy pić piwo, więc go nie wziął (no bo taki grzeczny jest, dla nas to żaden problem).
Miłosz jest studentem prawa. Dla takiego laika jak ja "prawo" brzmi tak jakoś groźnie i poważnie. Jak by na to nie patrzeć, osoby na tym kierunku są zdecydowanie bardziej zrównoważone, niż reszta świata (no, może poz/a turkiem cypryjskim, ale to potem). Nie zdziwiło mnie więc jego refleksyjne podejście do tematów wszelakich. Po zapytaniu, czy nie boi się zostawiać swojej dziewczyny na cały rok (!), bo na tyle właśnie tu przyjeżdża, powiedział,  że gdyby nie był pewny swojego wyboru, to by się bał. W innym przypadku nie miałoby to sensu. Przyznał mi rację, że jego podejście jest dość idealistyczne. I tym mi chłopak zaimponował. Przecież to zawsze dziewczyny myślą w ten sposób, albo mi się tylko wydaje. Jak dla mnie, zostawiać kogoś na rok to jest absolutny hardkor, a on mówi, że jak ma się inaczej przekonać...jeśli cały czas będzie tęsknił, to znaczy, że ją kocha- no jest to jakiś test, niewątpliwie- tylko cały rok go przeprowadzać??? Dla mnie pół roku to absolutna mordęga, a co dopiero rok! No, w każdym razie, bardzo spodobał mi się szczery tok rozmowy, dałam mu kredyt zaufania. W sumie, ciekawa byłam, jak spodoba mu się w porterze. No więc, krótko mówiąc- fest mu się nie podobało. Niesamowicie się cieszę, że wreszcie udało mi się spotkać kogoś z takim samym nastawieniem do tego gównianego miejsca. Naprawdę męczy mnie, jak jesteśmy na parkiecie, jedna Ewa bawi się z Finem lub Brazylijczykiem, druga z Belgiem, a ja zostaję sama między dwoma nie widzącymi nic poza sobą parami. W dodatku jest mi gorąco, ciągle mnie ktoś szturcha, faceci taksują wzrokiem, mnóstwo dance-floor drama, jednym zdaniem. Dla mnie to jeden, wielki towarzyski chlew, ale nie o tym. Chciałam po prostu podkreślić, że czuję się w takiej sytuacji niekomfortowo. Raz, że się do dupy bawię, a dwa,  że nikt z obecnych tam osób tego nie rozumie. No to jak mi taki Miłosz recytuje wszelkie przywary portera, które zgodnie uważamy za wady tego miejsca, to od razu mi się lżej robi na duszy. No wreszcie ktoś! Miłosz obiecał, że umówimy się na weekend do jakiegoś ponoć super klubu jazzowego na starym mieście. To jest aż dziwne, że w ani jednym dotąd nie byłam. Ja tu marnuję czas na jakieś mordownie! Wyszliśmy z imprezy razem, Ewa dała nam klucze do swojego pokoju, w którym wszyscy mieliśmy swoje rzeczy...kurtki zabraliśmy, wróciliśmy, ja się poszłam pożegnać ze wszystkimi i wsio. Mam nadzieję, że złapiemy z Miłoszem jakiś fajny kontakt, bo tego mi tu bardzo brakuje. Jego dodatkowym atutem jest to, że jest zajęty, więc jego intencje są czyste.

...nie to, co intencje turka cypryjskiego...co za gość....najpierw się dowalił do Ani na miesiąc, że się w niej zakochał od pierwszego wejrzenia, zdobywał jej maila, szukał jej pokoju, przesyłał jej jakieś romantyczne wiadomości. Jak Ania wreszcie go uświadomiła, że ma narzeczonego, to się od niej odwalił. I postanowił sobie poszukać kolejnych ofiar. Napisał na fb wiadomość do trzech kolejnych polek, w tym mnie,  że nas widział na stołówce i czy w związku z tym jesteśmy może z Boudewijn (nazwa mojego aka). Postanowilam mu nie odpisywać, bo wiedziałam, że coś kombinuje. No i miałam rację. W porterze, jak tyko zobaczył grupę wchodzących polek, od razu ruszył w naszą stronę w celu połowu. On studiuje z Miłoszem w grupie, więc się znają i od razu zaczął go namawiać, żeby się za nas brali, bo przecież to polki...Kurde, tacy goście są fest. Mordę obić, to mało.

Wiem, że układ posta nieskładny, ale jestem mega zmęczona. Wypiłam dzisiaj 6 gatunków piw, bo było beer tasting night. Piw w Belgii jest mnóstwo i wieczor był organizowany pod kątem poznania tradycji wytwarzania piwa. Była prezentacja, na której jeden gość opowiadał o sposobie wytwarzania i rodzajach piwa, kktóre przyszlo nam próbować.Wypiłam 1,2l piwa podczas tego wieczoru. Wyszłam z niego chwiejnym krokiem, z resztą, jak wszyscy. No a wylądowaliśmy w porterze, oczywiście, na imprezie halloween. Eh, co mogę powiedzieć- mam nadzieję, że znajdę wreszcie towarzystwo do nieco bardziej uczłowieczonych rozrywek.

niedziela, 24 października 2010

No i co? Grówno!

Zastanawiam się, czy moje zachowawcze podejście do zawierania nowych znajomości jest poprawne. Jak by nie patrzeć na rachunek końcowy, wydaje się, że tak. Mam wrażenie, że ze względu na ostrożność nie przywiązuję się do ludzi zbyt szybko. Generalnie, czuję się dość odizolowana od innych jednostek, niemalże w każdej sytuacji. Taką mam już osobowość samotnika. Nie zależy mi na innych ludziach, poza tymi naj, najbliższymi (K, A, O, rodzice). Dlatego też absurdalne wydają mi się wszystkie teatrzyki, które odgrywają się tu na miejscu, w Ghent. Ja w żadnym nie uczestniczę, jestem jedynie biernym widzem. Nowe znajomości- trwają co najwyżej miesiąc. I już się mówi o miłościach, zawiedzeniu, żalu...ja się pytam, na jakiej podstawie. JAK można zżyć się z kimś w ciągu miesiąca, obcując z nim głównie na imprezach, ewentualnie, w bardziej zaawansowanych stadiach na skype, lub cholernym fb. A potem te wszystkie dramatyczne rozmowy, że komuś jest niesamowice przykro, bo się na kimś innym zawiódł...Taki przykład na przykład (imiona zmienione): Brandon i Basia. Basia przyjechała sama z Polski. Dostała buddiego Brandona. Basia jest niesamowice atrakcyjną dziewczyną, ale również naturalną i szczerą, które to cechy składają się na bardzo wartościową i bogatą osobowość.  Brandon zostaje buddym Basi. Zaprzyjaźniają się. On nie jest wcale przystojny, nawet nie jest od niej wyższy. Ale to fajny chłopak, ma nietypowe zainteresowania, jest bardzo inteligentny, mówi w paru językach (w tym nawet nieźle po polsku...) i wydaje się być szczery. Brandon się podoba Basi i Basia zdaje się podobać Brandonowi. Umawiajaą się od czasu do czasu, na imprezach się razem bawią a potem rano wymieniają się wspomnieniami wspólnej zabawy na fb. Jest fajnie, czuć napięcie między nimi. W międzyczasie Brandon poznaje inną Polkę z erasmusa, Karolinę. Ona też mu się podoba. Ma dość szaloną i imprezową osobowość, w tym jest otwarta na nowe znajomości i pewna siebie. W sam raz dla belga. Brandon ma dylemat, która bardziej mu się podoba, z którą zacząć bardziej kręcić. Umawia się z obiema naraz. Karolina z góry zakłada, że będzie z tego co najwyżej przyjaźń. Brandon z kolei robi sobie nadzieje na coś więcej. Basia zaduża się w Brandonie, który jest słodki i zabawny. Brandon z kolei powoli dochodzi do wniosku, że chyba jednak woli Karolinę, a z Basią utrzymuje pogodne kontakty, które ona mylnie odbiera jako sygnaly zainteresowania. Karolina domyśla się uczucia Basi do Brandona i postanawia zerwać z nim kontakty, ponieważ chce być w porządku w stosunku do Basi. Brandon jest wściekły.

Cała historia rozgrywa się w przeciągu paru zaledwie tygodni. Dla mnie jest to nie do pomyślenia. Ja potrzebuję czasu, muszę się osobie przyjrzeć, poznać jej cechy...a tu wszystko dzieje się szybko, intensywnie, na już, z gubieniem rowerów i piciem wina na środku przejścia dla pieszych o północy. Spontan, zabawa, flirt...Inny świat.

Może dla niektórych jest to strata czasu, ale ja traktuję to tylko jako oszczędność, która zwróci się w przyszłości. Ja chcę wiedzieć, czego mogę się spodziewać po osobach, które poznaję. Żeby potem się nie zawieść. Tylko raz w życiu udało mi się z kimś stworzyć relację opartą na szybkim flircie, chwilowym zauroczeniu. I rozpadło się po dwóch miesiącach od poznania. Nie wiem, jak ci ludzie mogą pokładać nadzieję na coś więcej, przy takim sposobie zapoznawania się z innymi. Dla mnie jest to jakaś interpersonalna patologia. Człowieka należy poznać, dużo z nim rozmawiać, wyczuć jakąś więź....

No i wszystkie te osoby, które tu na miejscu próbują "tak na szybko" się z kimś lepiej poznać nadal są same. My z Kamilem znaliśmy się długo, zanim zostaliśmy parą. Razem i powolutku się w tym związku rozwijamy i poznajemy. Niektórzy ludzie są chyba po prostu za bardzo zdesperowani. No bo jak można się do kogoś przywiązać w zdrowych relacjach tak jak Brandon i Basia? Basi jest teraz bardzo przykro, ponieważ wydawało jej się, że Brandon coś do niej czuje, a tu taka niespodzianka...takie dramaciki, jak w szkole podstawowej.

Cieszę się, że ja mam do czego wracać, że mogę być tu tylko widzem.

środa, 6 października 2010

Wielka belgijska bomba imprezowa

Impreza za imprezą. Im ich więcej, tym są gorsze. Nie mam pojęcia, co ludzie z ESN widzą w tak częstym balowaniu po nocach, cnm. 2 razy w tygodniu. Nie wiem, czy to jest taka narodowa cecha Belgów, ale mnie to przeraża. Jestem tu 3 tygodnie i te ich cudowne imprezy wychodzą mi bokiem. Każda z nich jest TAKA SAMA. Scenariusz identyczny. Możnaby powiedzieć: "a czego się spodziewałaś???"...

Może tak, zacznę od moich oczekiwań...UWIELBIAM muzykę klubową. Mam tu na myśli surowe kawałki, bez  "wokalu" mającego na celu przerobienie dobrego motywu (w rocku powiedzianioby riffu, tutaj nie umiem znaleźć odpowiedniego zamiennika), chyba, że jest to Arman van Helden ''My my my'. Moim absolutnym elektornicznym guru jest deadmau5 (jakkolwiek idiotyczny miał pseudonim, jest absolutnym geniuszem!). Dość proste, charakteryzujące electro brzmienie to jego znak firmowy. Potrafi miękko zmixować delikatny bicik z odpowiednią linią melodyczną, przepleść je w tak intrygujący i idealny sposób, że można tego słuchać i słuchać...stąd kawałki mają po 8 minut i często non stop przewija się w nich ten sam motyw ("Faxin Berlin", "Brazil", "Clockwork"), co jest dla mnie fenomenem, bo to się nie nudzi. Jak czasem tego słucham, to mam wrażenie, że ktoś mnie głaszcze po tej części mózgu, która jest odpowiedzialna za wrażenia słuchowe. Słuchając takiej muzyczki czasami odpływam, i mnie nie ma, jestem tylko ja zawieszona między wymiarami i melodia, która mnie niesieee! Boli mnie strasznie jak taką własnie perełeczkę przerabiają na tani dance dorabiając głos jakiejś baby ("I Remember"), w dodatku z tekstem, który ma absolutnie zerowy przekaz. Niesamowicie denerwuje mnie taka muzyczna produkcja taśmowa. Wyjdzie dobry, chwytliwy kawałek electro, a za miesiąc już jest jego wersja radiowa ze śpiewającym i wszystko psującym głosem jakiegoś lachona. Wkurza mnie niesamowicie, że potencjał, jaki niesie ze sobą tworzenie takiej muzyki jest marnowany na tanią komerchę i na pieprzone, wszystko psujące "kluby". No ale gdzie takiej muzy posłuchać w czystej formie? Nie ma koncertów, są tylko imprezy nakręcane przez dj'ów zapraszanym do klubów. Z pewnością gdzieś na świecie są takie miejsca, gdzie można usłyszeć dobre kawałki. Miałam nadzieję, że bedąc blisko Amsterdamu, kolebki muzyki electro, będę miała okazję przeżyc muzyczne katharsis, wpaść w ekstazę i absolutny zachwyt. A tak się nie stało. Ghent jest miastem studenckim i niestety, tutejsi studenci nie mają chyba zbyt wygórowanych wymagań, gustując w przesiąkniętych starym piwskiem obskurnych pubach, zmieniających się w tymczasowe sale taneczne dla spoconych i śmierdzących dymem papierosowym imprezowych świń.
Dla mnie wycieczka do klubu to chęć nowych muzycznych doznań, a dla innych- wyrwania dupy, lub znalezienia faceta, co absolutnie nie współgra z moimi intencjami. Nienawidzę pijanego, ocierającego się o siebie tłumu, głodnego spojrzenia obu płci gorączkowo wyławiających z tlumu co lepsze "partie". Czuję się na parkiecie okropnie, jako obiekt non stop oceniany w kategorii "przelecieć czy nie".  Cała ta muzyka jest tylko przykrywką. Dlatego puszcza się byle gówno, ktore poruszy masy i da im złudzenie dobrej zabawy. Jednak będąc na takiej imprezie nieustannie mam wrażenie, że jestem pionkiem w jakiejś grze, bazującej na wykorzystywaniu najniższych ludzkich instynktów, głównie pożądania. To gdzie ja się mam bawić? Gdzie taka osoba jak ja, zainteresowana jedynie muzyką ma pójść? Bez zastanawiania się, czy dobrze wygladam, czy jakiś dupek się nie kręci w pobliżu i czy jeszcze mi ktoś nie ukradł kurtki albo torebki. Jeden, jedyny raz, kiedy liczyła się tylko muzyka (bo była taka dobra!), trafiając w samo sedno moich muzycznych upodobań w klubie i na prawdę się dobrze bawiłam to było dwa lata temu w wakacje, jak mnie moje kuzynostwo do spiża zabrało w Katowicach. Toooo była impreza...niebiańskie jak dla mnie brzmienie basów, czułam się niesamowicie. Nic się nie liczyło poza muzyką wtedy. Miałam nadzieję, że tutaj przeżyję coś podobnego. przeliczyłam się. Nie umiem uwierzyć, że w takim miejscu jak to, najbardziej chwytliwym miejscem będzie obrzygana ulica pełna pijanych jak świnie młodych ludzi wieczorami. Absolutna rzeźnia. Jestem bardzo zawiedziona Ghent pod tym względem. Jeden wielki chlew. Liczę na to, że jeszcze kiedyś znajdę swój "klub idealny", bez pijaństwa, ocieractwa, obmacywania, najćpania i najebania w około. Dlaczego muzyka klubowa musi się kojarzyć z chołotą? Czy ja jestem taka prosta, czy ludzie po prostu ignorują możliwości muzyki house? Nie ma drugiego takiego gatunku muzycznego, który pod względem brzmienia tak by się rozwijał. To jest pole do popisu dla naprawdę zdolnych i kreatywnych muzyków, na którym bardziej liczy się wiedza muzyczna i wyczucie, niż techniczna umiejętność gry na instrumencie, jak to jest we wszystkich nieelektronicznych gatunkach. Moim wielkim marzeniem jest zabawa w tworzenie electro. Nazwałabym to depressive electro, ze względu na moje upodobanie do molowych i niskich brzmień. Marzenia, marzenia...:)

A wracając do imprez...Nie bawi mnie to, bo ani nie pogadasz (za głośno), ani nie potańczysz (non stop ktoś cię potrąca), martwisz się o swoje bezpieczeństwo (mnóstwo "creepy guys"), a do tego obrzydliwe kible, rozwodnione i drogie piwo, brak miejsc siedzących i szatni. Dziewczyny chyba będą musiały się beze mnie obejść. Belgian parties sux!

wtorek, 5 października 2010

Zadomowiona ;)

Dzisiaj minęły trzy tygodnie od naszego przyjazdu. Za domem nie tęsknię. Bardziej za moim miastem i trochę może za Krakowem, który teraz kojarzy mi się tylko z jedną osobą :) Takie fajne chwile tam spędziliśmy razem w kwietniu, to już pół roku temu!

Gliwice mam głęboko w nosie, zdążyły mi się przejeść przez ostatni rok. Nie tęsknię ani za tamtejszymi zajęciami, prowadzącymi, a tym bardziej za ludźmi z grupy. Jest mi tu generalnie dobrze, urządziłam sobie pokój,  powoli przyzwyczajam się do trybu zajęć i jakoś leci kabarecik. Belgowie są uprzejmi, poza studentami. Ci wykazują się raczej małą gościnnością, raczej nas ignorują. Mówi się, że przecież są tacy "closed". Za to prowadzący są bardzo uprzejmi i widać, że zależy im na przekazaniu wiedzy. Czuje się to, że wkładają dużo pracy w przygotowanie się do zajęć. 

Mimo dość przyjaznego środowiska tu na miejscu wczoraj dopadł mnie po raz pierwszy kryzys wyjazdowy...Prawie od początku wyjazdu jestem chora, moja apteczka wyjazdowa zdążyła już zmaleź o połowę. Biorę nawet antybiotyki. Pokłóciłam się na Skype z rodzicami o paczkę, którą mi dzisiaj mają wysłać (może już idzie...). 

Przykro mi bylo wczoraj też od tego siedzenia w akademiku. Ze względu na to, że przy pierwszym mniejszym powiewie wiatru jestem chora postanowiłam się porządnie wykurować i nie wychodzić z akademika. No i dzięki temu zamknięciu przez prawie trzy dni świruję. Przykro mi, że raczej rzadko się ktoś do mnie ze znajomych odzywa...Staram się też coś czasem zagadać, ale jak widzę, ze Ewa non stop gada ze swoją Magdą albo Anią na Skype to mi jest smutno, bo u mnie to tylko czasem jakiś mail, albo przy okazji krótki chat jak ktoś akurat jest na mailu. 
Postanowiłam więc oderwać sie od piętna nieodzywających się znajomych i znaleźć sobie tu kogoś na miejscu, bo w końcu to Erasmus. Mam nadzieję, że wycieczka do Antwerpii w weekend załatwi sprawę, tak  żeby potem mieć z kim hulać po Paryżu :D

W piątek ostatnie spotkanie organizacyjne w sprawie jednego przedmiotu i będzie się można wreszcie zapisać na jakiś sporcik :) Pojutrze pierwsza lekcja dutcha, ciekawe czy będę umiala powiedzieć więcej niż Ik spreekt een betjen Nederlands. Nie mam pojęcia nawet czy to dobrze napisałam ;P 

Idę się coś pouczyć, poukładać notatki, bo już tego dość sporo. Bardzo ciekawe mamy przedmioty, wszystko lajtowo rozumiem co mówią (noo prawie, ale jak nie znam słówka to się idzie domyślić z kontekstu). Nie opanowałam jeszcze robienia notatek po angielsku. Jak mi się wreszcie włączy angielskie myślenie to będzie lepiej ;)


poniedziałek, 27 września 2010

widok z okna hostelu

 mostek na starym mieście

akademik!

Koniec degrengolady!

Dzisiaj zaczął się nowy  rok akademicki. Trzeba przyznać, że nie powitał nas ciepło...niesamowicie zmarzłyśmy w drodze na uczelnię, jeszcze pieszo...
Trochę się bałam, "jak to będzie" pierwszego dnia, jak się ubrać na uczelnię, żeby nie wyjść na zacofaną Polkę, tylko żeby mnie nowe otoczenie przychylnie potraktowało. Bałam się też (w zasadzie to w szczególności- bo ja zawsze zaczynam od dupy strony) jaki będzie poziom prowadzenia zajęć- czy będę nadążać i wszystko rozumieć, nie tylko językowo, ale merytorycznie. Na samym początku, podczas pierwszego wykładu (Structure & Function of Biological Macromolecules) nasz wykładowca okazał się grekiem, który ze względu na swoje skomplikowane położenie (wykładowca na uczelni w Ghent, mąż belgijki z obszaru francusko-flamandzkiego, pracownik placówki badawczej w Niemczech) mówi po: grecku, angielsku, holendersku, francusku i niemiecku. Powiedział nam to, żeby wytłumaczyć swoje możliwe problemy z anglem, równocześnie pytając, kto z grupy ok. 40 osób obecnych na wykładzie nie mówi po niderlandzku. Zgłosiłyśmy się my w 3 i jeden murzyn. Spoko. Wykłady pozostają po angielsku ;P Po pierwszym wykładzie trzeba było szybko zmienić budynek, co prawda w obszarze jednego kampusu (tak, UGent ma ich parę...) ale ze względu na brak roweru było to dla nas dość kłopotliwe. Raz, że wszyscy byli szybciej od nas bo mieli rowery, a dwa, że właśnie siara tak iść jak wszyscy jadą trochę, nie? Zdążyłyśmy na ostatnią chwilę. Wykład prowadził stary wyjadacz, przedmiot to Molecular Pathophysiology & Experimental Therapy. Bardzo ciekawy przedmiot, wreszcie coś nowego, ale prowadzony tak monotonnym trybem (przez 2,5h...), że ledwo dało się skupić. Mi tam cały czas myśli odpływały do kogoś innego (kto przeżywał właśnie swoje przygody z innym zagranicznym na dworcu w Katowicach), ale conieco wyłapałam. Większość materialu z wykładu nie jest mi obca i w zasadzie to nawet nie czuję się taka zielona całkiem po naszej poczciwej polibudzie. Gorzej będzie z zaliczeniem przedmiotu, bo w jego skład wejdzie egzamin ustny. ja pierdziele, a materiału ma być w cholerę i trochę. Dobrze, że przynajmniej ciekawy.

Po zajęciach wyprułyśmy na miasto, w celu wynajęcia dłuuugo wyczekiwanego roweru, ja nawet udałam się na wyczerpujące poszukiwania bankomatu w centrum przy uczelni (NIE MA!!!), podczas gdy dziewczyny pilnowały kolejki. Kiedy cala mokra doleciałam do nich w strachu, że mi kolejka już uciekła, okazało się, że "today we don't have more bikes for Erasmus students". Ale się wkurzyłyśmy...cały zeszły tydzień zwlekałyśmy z tymi rowerami, żeby poczekać aż nam na welcome days poradzą o wypożyczeniu, a tu nie dość,  ze nie powiedzieli w czwartek, to w piątek również, a rowery dało się teoretycznie od poniedzialku zalatwić, bo w piątki zamknięte. No i dzisiaj taka super niespodzianka i ponownie wracanie pieszo do akademika....już mnie ta trasa irytuje i naprawdę chciałabym wreszcie ten rowerz!!! Oby jutro się udało, bo nie ręczę za siebie jak zaś to samo będzie.

Dzisiaj z Ewą doszłyśmy do wniosku, że warto zapisywać śmieszne eventy, jakie nam się tu przydarzają, jako, że szybko się o takowych zapomina, a szkoda. Zaliczają się do nich:

1) Incydent z murzynem na kanapie
2) Incydent z murzynem i niderlandzkim
3) Powiedzonko Natalii na stołówce o murzynach
4) Zapytanie Natalii Dolce Deutsche o studia
5) Wyczajanie narodowości kratki
6) "The name of this plant in polish"
7) Mucha rucha karalucha
8) Francuz ćwok
9) Tom- narzeczony Ewy
10) Agata i Ewald- lesbijska para
11) Spuszczony wzrok przy słowakach i nad jajkami
12) Hindus pożerający makaron gołymi rękami
13) Chińskie centrum rozrywkowe z gęgotem w kuchni
14) obrońcy krzyża

Przypuszczam, że zaniedługo będzie tego dużo, dużo więcej.

nie wiem, czy zdołam to wszystko opisać...Wydaje mi się, że na razie wystarczy to tylko wymienić, a treść zostanie w pamięci :D

No nic, chyba na dzisiaj skończę. Powiem tylko, że jestem w Belgii już równo dwa tygodnie i muszę przyznać, że już całkiem nieźle się tu zdążyłam zadomowić. Mam wrażenie, jakbym tu była dużo dłużej. Jednak dopiero teraz poznam akademickie oblicze tego miasta, czego się nie mogłam doczekać! W tym tygodniu jest ESN week. Można się było zapisać na mnóstwo eventów, w stylu speed dating (za co ja osobiście dziękuję), boat trip (mamy w tym czasie zajęcia niestety), traffic lights party (hmm...), pub crawl (phi!). W środę jest wielki event muzyczny- Student Kick Off. Na to się bardzo cieszę! Już dzisiaj cały plac św. Piotra i jego okolice były całkowicie zablokowane od ruchu ulicznego, a na nim zbudowala się wielka scena i wokół mnóstwo malych namiocików (zapewnie stoiska z żarciem i atrakcjami). Cała ulica Overpoortstraat była regularnie blokowana przez ciągłe dostawy nowych beczek i skrzynek piwa do licznych pubów. Zapowiada się mega impreza (i to elektroniczna- tylko tego słucham a jeszcze nigdy nie byłam!).

Napisał do mnie wreszcie mój buddy, Stefaan. Okazało się, że w weekend pracował na "partymoney" i że niestety ale jego komputer się rozwalił i nie miał jak do mnie napisac, bo dodatkowo nie miał mojego nru. Chciał się dzisiaj spotkać, ale złośliwie mu napisałam, że przeziębiłam się na ostatniej imprezie ESNu (na której nota bene jako buddy miał obowiązek mnie zabawiać) i że muszę się podkurować przed środą, przy okazji proponując mu żeby zobaczyć się na imprezie w środę. Jest mega miły, napisał mi, ze mam o siebie dbać. Spoko, mam nadzieję, że ma laskę ;P Buddy od Ewy okazał się fajny, cały wieczór w piątek się z nim i jego ekipą bawiliśmy (btw- cały zarząd ESNu :D:D:D). Boimy się jednak, że była to jedynie tylko uprzejmość z jego strony i że już nie będzie chciał z nami wychodzić. Szkoda by było, bo to naprawdę spoko ludzie.

Idę powoli spać, nawet dość się napisałam. Muszę przyznać, że ostatnio włącza mi sie już opcja tęsknienie. Mam różne sny, czasem mi smutno...Ale czas tu bardzo szybko mija. Czuję się jak w jakiejś time capsule, że zaniedługo wyląduję i wrócę do normalnego życia...Taka wegetacja uczuciowa, bo jak to inaczej nazwać. Odliczam dni do wizyty w listopadzie.

Dobranoc, cześć i czołem!

piątek, 24 września 2010

Ponieważ po przyjeździe do Gent nie miałam internetu, wklejam wpis z czasu, gdy byłam poza za siecią:

15.09.2010 godz. 00:15

Wreszcie w Ghent! Po całym dniu najpierw pakowania (wyścig z czasem i objętością toreb) a potem dość długiej i męczącej podróży jestem ABSOLUTNIE padnięta. Szczegóły opiszę za innym razem, ale obecnie mam wszystko w nosie. Jest oczywiście radość z dotarcia do celu i ekscytacja nowym miejscem, ale jeśli porównać to z emocjami związanymi ze zwykłym przybyciem na imprezowanie do takiego, powiedzmy Krakowa, to jednak bycie  świadomym tego, co się dzieje znacznie wpływa na to, co masz w glowie jak to się dzieje. Ja jestem jak zwykle zawieszona w nieważkości świadomości i nic do mnie nie dociera, na razie nie zdaję sobie sprawy z tego, co się właśnie zaczyna…No nic, idę cyknąć fotkę ulicy z okna hostelu (bo na zewnątrz jest ślicznie!) i idę w kimę, bo jutro czeka mnie chyba pierwszy świadomy dzień, pełen wrażeń :D


środa, 1 września 2010

2 tygodnie przed godziną W...

Fanfary!

Oficjalnie ogłaszam otwarcie tego bloga, a zarazem pierwszego, jaki w życiu prowadzę. Nie mając w tej kwestii doświadczenia, nie jestem pewna, czy w połowie, albo i wcześniej mój zapał gdzieś nie wygaśnie. Póki co jestem pełna dobrych chęci podyktowanych potrzebą stworzenia jakiejś pamiątki z wyjazdu- "przygody życia", żeby po powrocie wszystko to nie wydało mi się jakimś długim snem. Jest to również próba wspomożenia mojej wątłej pamięci, niechętnej na trwałe przechowywanie licznych wspomnień. Niewykluczone również, że ów blog stanie się dla kogoś, kto wybiera się na podobny wyjazd wskazówką (lub przestrogą) do dalszych działań i planowania.

Wyjeżdżam do Gandawy w Belgii, na Uniwersytet Gandawski (Universiteit Gent), na semestr zimowy 2010/2011. Studiuję biotechnologię na Politechnice Śląskiej, będzie to mój IX (czyli przedostatni :( ) semestr studiów. Jadę z dwoma kumpelami z grupy, w kupie siła :D

Póki co jestem w fazie intensywnych przygotowań do wyjazdu: załatwiam formalności z uczelnią, bankiem, ubezpieczeniem. Muszę skompletować wszystkie dokumenty, pokserować je...przygotować rzeczy do wyjazdu (szukanie, pranie, pakowanie...), iść do fryzjera, dentysty, zdjąć simlocka z komórki, kupić bilety na powrót na święta, odwiedzić lekarzy, przygotować się językowo. Kupiłam sobie rozmówki niderlandzkie z płytą audio...co jakiś czas czytam to sobie i słucham, próbuję powtarzać...coś tam zapamiętuję, ale do regularnej nauki nie umiem się zabrać. Co prawda w Gandawie mówi się językiem flamandzkim, jednak jest to odmiana niderlandzkiego i jest między nimi taka różnica, jak między angielskim a amerykańskim. Tak mnie poinformowała E., a jeśli okaże się to nieprawdą, to wyciągnę wobec niej odpowiednie konsekwencje :P

Moje odczucia przed wyjazdem: Ciekawość czegoś nowego, chęć sprawdzenia się w innych warunkach i przetestowania warunków i możliwości, jakie daje uczelnia za granicą (battle: Ghent vs Gliwice, fight!) strach czy dam sobie radę oraz żal, że na pół roku z własnej woli muszę się pożegnać z najbliższymi osobami i znajomymi. Do tego dochodzą obawy związane z moją niepewną sytuacją z badaniami do magisterki i niezaklepany promotor do projektu w Ghent- to są w zasadzie moje największe zmartwienia. Modlę się o to, żeby uprzejmość osób prowadzących zajęcia i biurokracja TAM nie stwarzały takich problemów, jak podejście niektórych osób na uczelni i załatwianie papierków TU.

Póki co, zostały mi niecałe dwa tygodnie życia w Polsce, zanim wyjadę na 3 pierwsze miesiące. Muszę je wykorzystać, żeby jak najlepiej się przygotować do wyjazdu i jak najbardziej nacieszyć się tym, za czym będzie mi tęsknić przez niemalże pół roku. Może brzmi zbyt melancholijnie, ale na razie nie umiem jeszcze określić, jak duże podejmuję ryzyko związane z tym wyjazdem, odnośnie każdej niemal dziedziny mojego życia.