poniedziałek, 27 września 2010

widok z okna hostelu

 mostek na starym mieście

akademik!

Koniec degrengolady!

Dzisiaj zaczął się nowy  rok akademicki. Trzeba przyznać, że nie powitał nas ciepło...niesamowicie zmarzłyśmy w drodze na uczelnię, jeszcze pieszo...
Trochę się bałam, "jak to będzie" pierwszego dnia, jak się ubrać na uczelnię, żeby nie wyjść na zacofaną Polkę, tylko żeby mnie nowe otoczenie przychylnie potraktowało. Bałam się też (w zasadzie to w szczególności- bo ja zawsze zaczynam od dupy strony) jaki będzie poziom prowadzenia zajęć- czy będę nadążać i wszystko rozumieć, nie tylko językowo, ale merytorycznie. Na samym początku, podczas pierwszego wykładu (Structure & Function of Biological Macromolecules) nasz wykładowca okazał się grekiem, który ze względu na swoje skomplikowane położenie (wykładowca na uczelni w Ghent, mąż belgijki z obszaru francusko-flamandzkiego, pracownik placówki badawczej w Niemczech) mówi po: grecku, angielsku, holendersku, francusku i niemiecku. Powiedział nam to, żeby wytłumaczyć swoje możliwe problemy z anglem, równocześnie pytając, kto z grupy ok. 40 osób obecnych na wykładzie nie mówi po niderlandzku. Zgłosiłyśmy się my w 3 i jeden murzyn. Spoko. Wykłady pozostają po angielsku ;P Po pierwszym wykładzie trzeba było szybko zmienić budynek, co prawda w obszarze jednego kampusu (tak, UGent ma ich parę...) ale ze względu na brak roweru było to dla nas dość kłopotliwe. Raz, że wszyscy byli szybciej od nas bo mieli rowery, a dwa, że właśnie siara tak iść jak wszyscy jadą trochę, nie? Zdążyłyśmy na ostatnią chwilę. Wykład prowadził stary wyjadacz, przedmiot to Molecular Pathophysiology & Experimental Therapy. Bardzo ciekawy przedmiot, wreszcie coś nowego, ale prowadzony tak monotonnym trybem (przez 2,5h...), że ledwo dało się skupić. Mi tam cały czas myśli odpływały do kogoś innego (kto przeżywał właśnie swoje przygody z innym zagranicznym na dworcu w Katowicach), ale conieco wyłapałam. Większość materialu z wykładu nie jest mi obca i w zasadzie to nawet nie czuję się taka zielona całkiem po naszej poczciwej polibudzie. Gorzej będzie z zaliczeniem przedmiotu, bo w jego skład wejdzie egzamin ustny. ja pierdziele, a materiału ma być w cholerę i trochę. Dobrze, że przynajmniej ciekawy.

Po zajęciach wyprułyśmy na miasto, w celu wynajęcia dłuuugo wyczekiwanego roweru, ja nawet udałam się na wyczerpujące poszukiwania bankomatu w centrum przy uczelni (NIE MA!!!), podczas gdy dziewczyny pilnowały kolejki. Kiedy cala mokra doleciałam do nich w strachu, że mi kolejka już uciekła, okazało się, że "today we don't have more bikes for Erasmus students". Ale się wkurzyłyśmy...cały zeszły tydzień zwlekałyśmy z tymi rowerami, żeby poczekać aż nam na welcome days poradzą o wypożyczeniu, a tu nie dość,  ze nie powiedzieli w czwartek, to w piątek również, a rowery dało się teoretycznie od poniedzialku zalatwić, bo w piątki zamknięte. No i dzisiaj taka super niespodzianka i ponownie wracanie pieszo do akademika....już mnie ta trasa irytuje i naprawdę chciałabym wreszcie ten rowerz!!! Oby jutro się udało, bo nie ręczę za siebie jak zaś to samo będzie.

Dzisiaj z Ewą doszłyśmy do wniosku, że warto zapisywać śmieszne eventy, jakie nam się tu przydarzają, jako, że szybko się o takowych zapomina, a szkoda. Zaliczają się do nich:

1) Incydent z murzynem na kanapie
2) Incydent z murzynem i niderlandzkim
3) Powiedzonko Natalii na stołówce o murzynach
4) Zapytanie Natalii Dolce Deutsche o studia
5) Wyczajanie narodowości kratki
6) "The name of this plant in polish"
7) Mucha rucha karalucha
8) Francuz ćwok
9) Tom- narzeczony Ewy
10) Agata i Ewald- lesbijska para
11) Spuszczony wzrok przy słowakach i nad jajkami
12) Hindus pożerający makaron gołymi rękami
13) Chińskie centrum rozrywkowe z gęgotem w kuchni
14) obrońcy krzyża

Przypuszczam, że zaniedługo będzie tego dużo, dużo więcej.

nie wiem, czy zdołam to wszystko opisać...Wydaje mi się, że na razie wystarczy to tylko wymienić, a treść zostanie w pamięci :D

No nic, chyba na dzisiaj skończę. Powiem tylko, że jestem w Belgii już równo dwa tygodnie i muszę przyznać, że już całkiem nieźle się tu zdążyłam zadomowić. Mam wrażenie, jakbym tu była dużo dłużej. Jednak dopiero teraz poznam akademickie oblicze tego miasta, czego się nie mogłam doczekać! W tym tygodniu jest ESN week. Można się było zapisać na mnóstwo eventów, w stylu speed dating (za co ja osobiście dziękuję), boat trip (mamy w tym czasie zajęcia niestety), traffic lights party (hmm...), pub crawl (phi!). W środę jest wielki event muzyczny- Student Kick Off. Na to się bardzo cieszę! Już dzisiaj cały plac św. Piotra i jego okolice były całkowicie zablokowane od ruchu ulicznego, a na nim zbudowala się wielka scena i wokół mnóstwo malych namiocików (zapewnie stoiska z żarciem i atrakcjami). Cała ulica Overpoortstraat była regularnie blokowana przez ciągłe dostawy nowych beczek i skrzynek piwa do licznych pubów. Zapowiada się mega impreza (i to elektroniczna- tylko tego słucham a jeszcze nigdy nie byłam!).

Napisał do mnie wreszcie mój buddy, Stefaan. Okazało się, że w weekend pracował na "partymoney" i że niestety ale jego komputer się rozwalił i nie miał jak do mnie napisac, bo dodatkowo nie miał mojego nru. Chciał się dzisiaj spotkać, ale złośliwie mu napisałam, że przeziębiłam się na ostatniej imprezie ESNu (na której nota bene jako buddy miał obowiązek mnie zabawiać) i że muszę się podkurować przed środą, przy okazji proponując mu żeby zobaczyć się na imprezie w środę. Jest mega miły, napisał mi, ze mam o siebie dbać. Spoko, mam nadzieję, że ma laskę ;P Buddy od Ewy okazał się fajny, cały wieczór w piątek się z nim i jego ekipą bawiliśmy (btw- cały zarząd ESNu :D:D:D). Boimy się jednak, że była to jedynie tylko uprzejmość z jego strony i że już nie będzie chciał z nami wychodzić. Szkoda by było, bo to naprawdę spoko ludzie.

Idę powoli spać, nawet dość się napisałam. Muszę przyznać, że ostatnio włącza mi sie już opcja tęsknienie. Mam różne sny, czasem mi smutno...Ale czas tu bardzo szybko mija. Czuję się jak w jakiejś time capsule, że zaniedługo wyląduję i wrócę do normalnego życia...Taka wegetacja uczuciowa, bo jak to inaczej nazwać. Odliczam dni do wizyty w listopadzie.

Dobranoc, cześć i czołem!

piątek, 24 września 2010

Ponieważ po przyjeździe do Gent nie miałam internetu, wklejam wpis z czasu, gdy byłam poza za siecią:

15.09.2010 godz. 00:15

Wreszcie w Ghent! Po całym dniu najpierw pakowania (wyścig z czasem i objętością toreb) a potem dość długiej i męczącej podróży jestem ABSOLUTNIE padnięta. Szczegóły opiszę za innym razem, ale obecnie mam wszystko w nosie. Jest oczywiście radość z dotarcia do celu i ekscytacja nowym miejscem, ale jeśli porównać to z emocjami związanymi ze zwykłym przybyciem na imprezowanie do takiego, powiedzmy Krakowa, to jednak bycie  świadomym tego, co się dzieje znacznie wpływa na to, co masz w glowie jak to się dzieje. Ja jestem jak zwykle zawieszona w nieważkości świadomości i nic do mnie nie dociera, na razie nie zdaję sobie sprawy z tego, co się właśnie zaczyna…No nic, idę cyknąć fotkę ulicy z okna hostelu (bo na zewnątrz jest ślicznie!) i idę w kimę, bo jutro czeka mnie chyba pierwszy świadomy dzień, pełen wrażeń :D


środa, 1 września 2010

2 tygodnie przed godziną W...

Fanfary!

Oficjalnie ogłaszam otwarcie tego bloga, a zarazem pierwszego, jaki w życiu prowadzę. Nie mając w tej kwestii doświadczenia, nie jestem pewna, czy w połowie, albo i wcześniej mój zapał gdzieś nie wygaśnie. Póki co jestem pełna dobrych chęci podyktowanych potrzebą stworzenia jakiejś pamiątki z wyjazdu- "przygody życia", żeby po powrocie wszystko to nie wydało mi się jakimś długim snem. Jest to również próba wspomożenia mojej wątłej pamięci, niechętnej na trwałe przechowywanie licznych wspomnień. Niewykluczone również, że ów blog stanie się dla kogoś, kto wybiera się na podobny wyjazd wskazówką (lub przestrogą) do dalszych działań i planowania.

Wyjeżdżam do Gandawy w Belgii, na Uniwersytet Gandawski (Universiteit Gent), na semestr zimowy 2010/2011. Studiuję biotechnologię na Politechnice Śląskiej, będzie to mój IX (czyli przedostatni :( ) semestr studiów. Jadę z dwoma kumpelami z grupy, w kupie siła :D

Póki co jestem w fazie intensywnych przygotowań do wyjazdu: załatwiam formalności z uczelnią, bankiem, ubezpieczeniem. Muszę skompletować wszystkie dokumenty, pokserować je...przygotować rzeczy do wyjazdu (szukanie, pranie, pakowanie...), iść do fryzjera, dentysty, zdjąć simlocka z komórki, kupić bilety na powrót na święta, odwiedzić lekarzy, przygotować się językowo. Kupiłam sobie rozmówki niderlandzkie z płytą audio...co jakiś czas czytam to sobie i słucham, próbuję powtarzać...coś tam zapamiętuję, ale do regularnej nauki nie umiem się zabrać. Co prawda w Gandawie mówi się językiem flamandzkim, jednak jest to odmiana niderlandzkiego i jest między nimi taka różnica, jak między angielskim a amerykańskim. Tak mnie poinformowała E., a jeśli okaże się to nieprawdą, to wyciągnę wobec niej odpowiednie konsekwencje :P

Moje odczucia przed wyjazdem: Ciekawość czegoś nowego, chęć sprawdzenia się w innych warunkach i przetestowania warunków i możliwości, jakie daje uczelnia za granicą (battle: Ghent vs Gliwice, fight!) strach czy dam sobie radę oraz żal, że na pół roku z własnej woli muszę się pożegnać z najbliższymi osobami i znajomymi. Do tego dochodzą obawy związane z moją niepewną sytuacją z badaniami do magisterki i niezaklepany promotor do projektu w Ghent- to są w zasadzie moje największe zmartwienia. Modlę się o to, żeby uprzejmość osób prowadzących zajęcia i biurokracja TAM nie stwarzały takich problemów, jak podejście niektórych osób na uczelni i załatwianie papierków TU.

Póki co, zostały mi niecałe dwa tygodnie życia w Polsce, zanim wyjadę na 3 pierwsze miesiące. Muszę je wykorzystać, żeby jak najlepiej się przygotować do wyjazdu i jak najbardziej nacieszyć się tym, za czym będzie mi tęsknić przez niemalże pół roku. Może brzmi zbyt melancholijnie, ale na razie nie umiem jeszcze określić, jak duże podejmuję ryzyko związane z tym wyjazdem, odnośnie każdej niemal dziedziny mojego życia.