wtorek, 23 listopada 2010

Spełnianie marzeń, ciąg dalszy!

Od paru dni to już za mną chodzi, żeby zapodać kolejnym postem, jako, że mam spore przerwy w raportowaniu. Jakoś tak nie umiałam się zebrać, mając ciągle na głowie więcej i więcej roboty. Dzisiaj ładnie pracowałam cały dzień, więc mogę sobie chwilkę przyjemności zrobić ;) wbrew pozorom, takie pisanie sprawia mi dużo przyjemności. Wiem, że nie umiem wyrażać swoich myśli w sposób zupełnie jasny i składny, ale mimo to ciągnie mnie do tego.

Właśnie wróciłam z "work colleges" z patofizjologii. Mamy do zrobienia prezentację w grupach paroosobowych.  Niestety, bądź stety, szanowny pan profesor postanowił umieścić wszystkie cztery Polki w różnych grupach. Decyzję swoją tłumaczył tym, że było to umyślne i chciał, żebyśmy się wgryzły w grupę. Na początku kręciłyśmy nosem, ale teraz się cieszę. Może dlatego, bo trafiłam akurat do fajnej grupy. Trzech chłopaków, dwie dziewczyny i jakoś się umiemy dogadać. W zasadzie to jestem zaskoczona, że nie mam w zasadzie żadnych problemów w komunikacji z nimi. Jeśli czegoś nie umiem wytłumaczyć to i tak się zawsze dogadamy. Ładnie podzieliliśmy pracę i sobie nawzajem pomagamy. Cieszę się, że ta laska jest spoko, bo niestety znaczna większość dziołszek tutaj to jest jakaś masakra. Mega niemiłe, patrzące z góry...szkoda gadać. Dla tych najgorszych mamy oczywiście przezwiska. Jedna, taka lalka, modnisia, w okularach z krzyczącymi literazmi D&G (Dolce&Gabbana- jakby męska część czytelników się nie orientowała)- tą nazwałyśmy Gabbana. Jedna z jej koleżanek, mega wyniosła i nieprzyjemna, chodząca w kurteczkach z piórami albo wieeelgachnym futrem (serio!), o kanciastych rysach twarzy i wystających oczkach- Cruella de Mon, inaczej się nie dało. No i jest jeszcze ich trzecia koleżaneczka, rzucająca równie pogardliwe spojrzenia. Chuda, wysoka, żyrafiasta i ruda. Dostała ksywkę "marchewa". W przeciwieństwie do tych lasek, chłopaki w grupie są spoko. Jest jedna taka grupka, którą nazwałyśmy "lożą szyderców", co wzięło się z początku semestru przy przedstawianiu się wszystkich studentów na jednym z przedmiotów. Kobita kazała wszystkim po kolei stawać i się przedstawiać. Szydercy siedzieli z tyłu i nie zostawiali suchej nitki na co lepszych kąskach. W ogóle się nie kryli ze swoim prześmiewczym nastawieniem. Ja się tego trochę bałam, bo jak tak wszystkich po kolei obgadywali, i trafiła się nasza kolej, to nie chciałam jakichś szeptów i śmiechów słyszeć podczas swojej wypowiedzi. Ale na szczęście w trakcie, jak my w trójkę coś mówiłyśmy, to loża siedziała cicho. Jednak, jak doszło do jednej laski, takiej widać, no, sieroty, niezadbanej, to w trakcie jej wypowiedzi z tyłu było słychać tylko jedno zdanie wypowiedziane szeptem: "wash your haaaair"...i rechot. Ja w sumie też się z tego zaczęłam trochę do siebie śmiać, bo wyszło chamsko, ale mieli rację. No, w każdym razie od tamtego czasu ich lubię i w ogóle dla nas Polek są bardzo mili. Niestety, ponieważ oni znajomości zawiązują długo, to akurat jak będziemy miały wyjeżdżać, to zaczniemy wymieniać między sobą jakieś krótkie, pojedyncze zdania, na razie widzę, że zaakceptowali naszą obecność.
A odnoście dzisiejszego dnia- wróciłam właśnie z tego work college. Byłam dzisiaj pierwszy raz na kampusie za miastem. Jest to dość daleko od centrum, ale od mojego akademika w sam raz, 15 min rowerem. (Jak ja to miasto uwielbiam, tu się wszędzie da na tym rowerze dojechać! WSZĘDZIE są ścieżki, nawet przy dużych drogach.)Kampus jest nie taki wielki, jak ten, na którym zwykle mamy zajęcia, ale stanowi dość spory kompleks nowoczesnych budynków, wśród których znajdują się trzy OGROMNE szklarnie. Czegoś takiego jeszcze nie widziałam! Normalnie mnie zatkało, jak to zobaczyłam. W ogóle, wszystko takie nowiutkie, na cacy, przed budynkiem piękne, metalowe, wysokie na chyba z 5 m DNA...no kurczę, ile ja straciłam na tej pieprzonej Politechnice! Ludzie się w takich fajnych warunkach uczą, a ja mam przesuniętą obronę o pół roku, przez remont jakiejś starej rudery! W środku budynku oprócz auli wielka sala do...nauki. Tak proszę państwa, ogromna, jak pół naszej stołówki sala z biórkami i krzesłami. I to nie była sala ćwiczeniowa. I takie coś widziałam już w nie pierwszym budynku. A u nas co? Parę ławek w holu na wydziałach. Oprócz czytelni w bibliotece nie ma nigdzie miejsca, żeby się rozłożyć z książkami, komputerem i np wspólnie pracować nad projektem. U nas ludzie, którzy dojeżdżają uczą się na korytarzach. Dzisiaj dopiero zrozumiałam, jaką niską mamy u nas kulturę nauki. I ten mój pogląd nie opiera się tylko na tym, ale również na kompletnie innym podejściu wykładowców do studentów, na dostępności materiałów do nauki, i wielu innych, niby drobnych i nieistotnych szczególikach. Dzisiaj np drugi raz z rzędu mieliśmy te work colleges. Podczas pracowania nad prezentacją mieliśmy dla siebie na wyłączność pana profesora, który tłumaczył nam każdą naszą wątpliwość i bardzo chętnie nam pomagał i z nami siedział. Żartowaliśmy, on się nas pytał o różne rzeczy...w Polsce mi się nigdy nic takiego nie zdarzyło. Wykładowcy, kiedy tylko mogą, to wysługują się doktorantami. Kto by to widział, żeby taki np. Szeja (ha!) siedział z nami nad projektem. Jak ten człowiek nie uczestniczy w pełni nawet podczas prezentowania (u mnie ostatnio spał, bez ściemy), a później bezczelnie wycina coniektóre slajdy od nas z prezentacji i wyświetla u siebie na wykładach jako swoje. Tutaj takie coś by nie przeszło. Tutaj widać, że prowadzący się bardzo przykładają do tego, co robią i zależy im na przekazaniu wiedzy. Pokorzystam sobie jeszcze póki mogę z takiego królewskiego serwowania nauki :P

Ale ale, odnośnie korzystania, -tym razem z życia! Spełnilam swoje drugie marzenie!!! Tak jak opisałam we wpisie z Paryża- zobaczyć na żywo obraz van Gogha. Zobaczyłam, i to całą masę w muzeum van Gogha w Amsterdamie. Dałam 14 euro na wstęp, ale to się nie liczyło, byłam przeszczęśliwa, że mogłam je po prostu widzieć i trochę o nich poczytać. Nooormalnieee, to samo uczucie co na wieży Eiffla- po prostu, spełnienie marzenia :D Już trzeci albo czwarty raz w tym roku, to jest dobry rok! Widziałam słynne słoneczniki, jeden z autoportretów (jeszcze z uchem), obrazy z Arles, japonskie drzewka, jedzących ziemniaki, doktora Gacheta, rodzinę Roulinów, i wiele, wiele innych, o których czytałam, które mi przypomniały całą książkę! Jakie to było dziwne, zdawać sobie sprawę z tego, że one wszystkie są prawdziwe, że jego historia wydarzyła się naprawdę, mimo, że była tylko książką. Tak bardzo się cieszę, bo to zawsze jest tak, że człowiek się przywiąże do postaci, o której czyta i miałam wrażenie, że po trosze oglądam obrazy kogoś, kogo znam. Teraz, to ja już chcę tylko żeby Ala z chłopakami do mnie przyjechali, a potem do domu :D I nic więcej mi do szczęścia nie potrzeba :D A, tylko jeszcze tego, żeby babci wyrosły tulipany z cebulek, które jej kupiłam w Amsterdamie. Babcia zawsze się wzruszała, jak oglądała zdjęcia z wystaw tulipanów z Holandii. Zawsze mówiła, że marzy, żeby pojechać na taką wystawę. No to sobie pomyślałam, że skoto babcia nie może pojechać do tulipanów, to tulipany do niej pojadą. Oby mi tylko nie zdechły, wywieszam je cały czas za okno, albo trzymam na fotelu przy otwartym oknie, bo mama powiedziała, że w ciepłym pokoju to one mi się popsują. No i marznę tu trochę z tego powodu :P
Olusia przebookowała nam wczoraj bilety, także robię rodzicom niespodziankę i wracam wcześniej do domu :D
Oka lecę, bo Ania była w Polsce i zaprasza nas na schabowe z domu. Kurde, godzinę to kleciłam ;P

niedziela, 14 listopada 2010

...Jak przeminęło z wiatrem!

Tak to już jest. Życie non stop śmieje się nam w twarz. Najpierw czekasz i czekasz tygodniami, odliczasz każdą minutę, czas się ciągnie, jak guma arabska. A potem trzy pełne, od dawna wyczekiwane doby przelecąąą jak z procy strzelił. Na pożegnanie kubeł zimnej wody, że to już, że właśnie na nowo zaczyna się mozolne odliczanie.
Przez cały wyjazd myślałam, że się trzymam. Poza pierwszym pożegnaniem nie uroniłam ani jednej łzy z tęsknoty. Powiedziałam sobie, że wchodzę do czasowej przeczekalni, że zaraz stan zwany Belgią się skończy i wszystko wróci do normy. Obudzi mnie telefon z kuchni o godz. 9 w niedzielę, że mam schodzić na śniadanie, bo własnie wrzucają jajka do wrzątku. No i przez pełne 7 tygodni stan taki udało mi się utrzymać. Nawet, jak szanowni goście się już pojawili, to doszłam do wniosku, że to pożegnanie wcale nie będzie jakieś straszne, że się nie pobeczę, po prostu wszystko będzie wyglądać tak jak przed ich przyjazdem. Wejdę w tryb przeczekalni i będzie ok. A okazało się, że chyba zapomniałam, jak to jest się z kimś na dłużej żegnać. Kiedy pojechali wróciłam do swojego pokoju, położyłam się na ciągle jeszcze ciepłej po Kamilowej głowie poduszce i tak przeleżałam cały dzień oglądając majki, aż się nie skończyły. Dopadł mnie kompletny nihilizm, wszystko było mi obojętne. Całe szczęście, że Ewa wróciła z weekendu w Ardenałch dopiero o 21, bo nieznośna byłaby dla mnie obecność kogoś, kto nie jest Kamilem. Chciałam być sama i uciec w świat głupiego serialiku, żeby tylko nie skupiać się na swoich uczuciach. No i jakoś ten transfer na Ziemię z Księżyca się chyba udał, przypuszczam, że rano będę zdolna do jakichś działań naukowych. Aaaa za 2 tygodnie...:>:>:>