niedziela, 14 listopada 2010

...Jak przeminęło z wiatrem!

Tak to już jest. Życie non stop śmieje się nam w twarz. Najpierw czekasz i czekasz tygodniami, odliczasz każdą minutę, czas się ciągnie, jak guma arabska. A potem trzy pełne, od dawna wyczekiwane doby przelecąąą jak z procy strzelił. Na pożegnanie kubeł zimnej wody, że to już, że właśnie na nowo zaczyna się mozolne odliczanie.
Przez cały wyjazd myślałam, że się trzymam. Poza pierwszym pożegnaniem nie uroniłam ani jednej łzy z tęsknoty. Powiedziałam sobie, że wchodzę do czasowej przeczekalni, że zaraz stan zwany Belgią się skończy i wszystko wróci do normy. Obudzi mnie telefon z kuchni o godz. 9 w niedzielę, że mam schodzić na śniadanie, bo własnie wrzucają jajka do wrzątku. No i przez pełne 7 tygodni stan taki udało mi się utrzymać. Nawet, jak szanowni goście się już pojawili, to doszłam do wniosku, że to pożegnanie wcale nie będzie jakieś straszne, że się nie pobeczę, po prostu wszystko będzie wyglądać tak jak przed ich przyjazdem. Wejdę w tryb przeczekalni i będzie ok. A okazało się, że chyba zapomniałam, jak to jest się z kimś na dłużej żegnać. Kiedy pojechali wróciłam do swojego pokoju, położyłam się na ciągle jeszcze ciepłej po Kamilowej głowie poduszce i tak przeleżałam cały dzień oglądając majki, aż się nie skończyły. Dopadł mnie kompletny nihilizm, wszystko było mi obojętne. Całe szczęście, że Ewa wróciła z weekendu w Ardenałch dopiero o 21, bo nieznośna byłaby dla mnie obecność kogoś, kto nie jest Kamilem. Chciałam być sama i uciec w świat głupiego serialiku, żeby tylko nie skupiać się na swoich uczuciach. No i jakoś ten transfer na Ziemię z Księżyca się chyba udał, przypuszczam, że rano będę zdolna do jakichś działań naukowych. Aaaa za 2 tygodnie...:>:>:>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz