sobota, 30 października 2010

Paryż!

Przed chwilą zdałam sobie sprawę z tego, że nie opisałam tu na blogu jednego z ważniejszych wydarzeń na Erasmusie! Wyjazd do Paryża był zawsze moim wielkim marzeniem. Może dlatego też miałam aż tak wielkie oczekiwania co do wyjazdu. Mimo, iż spełniło się jedno z moich marzeń, wyjechałam stamtąd w zasadzie, to niezadowolona. Bo marzenia były dwa. Jedno stare, a drugie kiełkowało we mnie od niedawna, za to niesamowicie intensywnie.
To pierwsze, stare marzenie powstało w mojej głowie, jak miałam parę zaledwie lat. Tato jeździł wtedy na delegacje do Francji, zawsze nam coś przywoził. Wydawało mi się, że on jeździ do jakiegoś lepszego świata, z fajnymi zabawkami, których u nas nie było (przywoził nam takie bajery wtedy, co tylko w telewizji pokazywali...), z pysznym jedzeniem (serki Baby Bell, które były zapakowane w takie coś jak plastelina i potem można się tym było bawić) i z wielką wieżą, o której mówił. To była wieża Eiffla, a ja sobie obiecałam, że kiedyś ją zobaczę, a póki co, postanowiłam zbudować z francuskich klocków od taty swoją, konkurencyjną wieżę, którą nazwałam "Pifli". To jest jedno z moich fajnieszych wspomnień z czasów, jak jeszcze mieszkaliśmy na Bałkańskiej.
No i właśnie dlatego Paryż wydawał mi się taki odległy, nie do zdobycia, poza moim zasięgiem. Muszę przyznać, że wejście na wieżę Eiffla mogę zaliczyć do jednego z najszczęśliwszych momentów w moim życiu. To nie chodzi o to, że to jest takie sławne, modne, wszyscy tam byli itd. Ja po prostu od zawsze tam chciałam być, zobaczyć ten widok, tego lepszego, tajemniczego miejsca, do którego tata wziął mamę a nas nie, ale zawsze mówił, że kiedyś...No i tak jakoś wyszło, że tam nie byliśmy, ale za to pojechaliśmy do Barcelony, do Portugalii, Kanady. Przykro mi było, że nie mogę dzielić tego momentu z nikim bliskim i może właśnie dlatego tak emocjonalnie do tego podchodzę. I wiem, że tacie pewnie też było smutno, jak sam to musiał oglądać za pierwszym razem. Wiem, że to może brzmieć dziecinnie albo naiwnie, no trudno. Piszę po prostu to, co czuję, pewnie są tacy, których by to bawiło albo irytowało. Kurna, aż się rozkleiłam, ale jak coś siedzi w kimś tak długo, no to chyba nic dziwnego.
Postanowiliśmy, że pójdziemy wieczorem na wieżę, żeby zobaczyć ładny widoczek nocnego Paryża. Dojechaliśmy tam niemal na ostatnią chwilę, godzinę przed zamknięciem wieży. Wszystko przez spóźnialskich Słowaków, bo umówiliśmy się na wieżę z niemal wszystkimi ludźmi, którzy pojechali na wycieczkę. Wbiegałam na te schody jak glupia, cieszyłam się normalnie, jak taki mały piesek na widok swojego pana. Na następny dzień miałam po tym biegu po schodach zakwasy, no ale to bylo na drugie piętro, chyba jakieś milion schodów! Wiało niesamowicie. Owinęłam sobie standardowo głowę szalem, wyglądałam jak muzułmanka. No i było super, niesamowita widoczność, wszystko dookoła pięknie oświetlone. Wieża sama w sobie też niesamowicie wyglądała, pięknie podświetlona. Co godzinę cała wieża przez parę minut migotała tysiącem jasnych, białych albo niebieskich lampek. Mam to na filmiku, widok świetny! Wyprawę uczciłyśmy z chłopakami z Finlandii sangrią. Poszły 3 butelki 1,5 litrowe ;) Także to marzenie się spelniło, mam dużo fotek od siebie i innych erasmusowców, które będą mi o tym zawsze przypominać.

Drugie marzenie- zobaczyć na żywo obraz van Gogha lub innego impresjonisty. W wakacje postanowiłam przeczytać książkę, którą dostałam od Żurowskich 10 lat temu w Bieszczadach na urodziny. "Pasja życia", biografia van Gogha. Dowiedziałam się dzięki niej co nieco o twórczości impresjonistów, o historii powstawania tego kierunku w sztuce, nieco o innych malarzach z tego okresu. A wszystko się rozpoczęło w Paryżu! W miejscu, do którego właśnie miałam jechać! Chciałam to poczuć, że jadę do miasta w którym żyli i się rozwijali, gdzie postanowili solidarnie sprzeciwić się akademickim kanonom malarskim czasów, w jakich przyszło im tworzyć. Niesamowicie mnie ten temat wciągnął. W pracy jak nie miałam co robić, to siedziałam i czytałam o tych wszystkich obrazach, o ich historiach i autorach. I dlatego tak bardzo chciałam zobaczyć te obrazy, van Gogha, Gaugina, Moneta, Cezanne'a, Maneta, Renoira, o których czytałam, na żywo! Bardzo mi zależało na odwiedzeniu muzeum d'Orsay...nie na Luwrze, tylko właśnie na Orsayu! Co mnie tam jakaś monaliza, sronaliza obchodzi. Niby jest jakaś tajemnica z tym obrazem związana, ale mimo przeczytania "Kodu Leonarda da Vinci" wcale mnie ten obraz nie zaintrygował. Dlaczego mam się zachwycać czymś, co ktoś uznał za mega cenne z jakichśtam powodów. Setki ludzi, którzy codziennie ten obraz widzą nawet nie wiedzą w jakich okolicznościach powstał,  a się zachwycają, bo jest to powszechnie uznawane za "must see". Żeby zwiedzanie miało sens, należy coś wiedzieć o eksponatach zanim się człowiek wybierze do muzeum, żeby naprawdę coś z takiej wycieczki wyciągnąć. A ja się na sztuce nie znam, nie obchodzą mnie aż tak bardzo średniowieczne i renesansowe obrazy, rzeźby. Dlatego Luwr mi niemalże wisiał, chciałam tylko mieć zaliczone, że byłam.
O impresjonizmie już coś wiem, znam nazwiska malarzy, nieco techniki, jakimi malowali, historie powstawania obrazów. Chciałabym widzieć na własne oczy te odważne barwy, które znam jedynie ze zdjęć. No i niestety, ze względu na słaby plan wycieczki nie udało mi się tam dotrzeć. Byłam bardzo zła, rzadko denerwuje mnie coś tak bardzo, że aż mi łzy wściekłości lecą. No bo było za mało czasu wolnego, nie dało rady! Gdyby nie było durnej wycieczki łódką po Sekwanie, która z resztą zaczęła się dopiero o 11(!!!) rano to bym obejrzała i katedrę Notre-Dame i Saint Chapelle i muzeum d'Orsay i Łuk Triumfalny. A tak to był tylko Luwr i katedra, a Łuk z daleka. Paryż zobaczyliśmy dosłownie w biegu, widzieliśmy tylko największe zabytki, głównie z zewnątrz, a nie dało się poczuć żadnego "paryskiego" klimatu. Chciałam pochodzić sobie po małych uliczkach, zobaczyć małe kafejki i knajpki,  kelnera z wąsem, w berecie i w fartuchu w kratę, a tu same poważne sprawy. Zjeść żabę albo ślimaka, a tu tylko na szybko kebab przy Luwrze i bagiety. No nie była to moja wycieczka marzeń, cieszę się jednak, że tam byłam. Wieża Eiffla rekompensuje mi częściowo żal, jaki pozostał po niezawitaniu do d'Orsaya. Wiem teraz, że mam wymówkę, żeby tam wrócić. I pojawia się kolejne wielkie marzenie w moim życiu. Nie chcę wracać tam sama...chcę zobaczyć to miejsce z tym Kimś Najważniejszym ;) Jeśli tylko kiedyś pojawi się kolejna szansa, na pewno jej nie zmarnuję.

Luwr i słynne trójkąty

Sekwana i most z miłosnymi kłódkami

Obelisk

 Eiffel tower

 wieża nocą, troszkę nieostra...


 katedra Notre-Dame

 Nike- bo w Luwrze nie można robić zdjęć...

 Mona Lisa

Wenus z Milo
I świecąca wieża Eiffla, niestety nie mam pojęcia jak się obraca filmiki. Głowę proszę obrócić o 90 stopni w lewo i będzie po sprawie ;P Ewa...Ewa! To Ania ryczała jakby co, proponuję wyłączyć dźwięk ;P

piątek, 29 października 2010

...I uważaj na siebie!

- Pierwsze szczerze wypowiedziane słowa usłyszane z ust kogoś, kogo poznałam tu na miejscu. Miło było słyszeć to po takiej imprezie...porter, jak zwykle. Zepsucie moralne i zezwierzęcenie absolutne, już tutaj to opisywałam. Miłosz był pierwszy raz, chciał zobaczyć, jak ten porter funkcjonuje. Myślę, że nie spodziewał się tego, co zastał na miejscu. Ponieważ mieszka na granicy dzielnicy tureckiej, ma do naszego niesławnego pubu 40 min.  pieszo. Ma rower, ale wiedział, że na beer tasting night będziemy pić piwo, więc go nie wziął (no bo taki grzeczny jest, dla nas to żaden problem).
Miłosz jest studentem prawa. Dla takiego laika jak ja "prawo" brzmi tak jakoś groźnie i poważnie. Jak by na to nie patrzeć, osoby na tym kierunku są zdecydowanie bardziej zrównoważone, niż reszta świata (no, może poz/a turkiem cypryjskim, ale to potem). Nie zdziwiło mnie więc jego refleksyjne podejście do tematów wszelakich. Po zapytaniu, czy nie boi się zostawiać swojej dziewczyny na cały rok (!), bo na tyle właśnie tu przyjeżdża, powiedział,  że gdyby nie był pewny swojego wyboru, to by się bał. W innym przypadku nie miałoby to sensu. Przyznał mi rację, że jego podejście jest dość idealistyczne. I tym mi chłopak zaimponował. Przecież to zawsze dziewczyny myślą w ten sposób, albo mi się tylko wydaje. Jak dla mnie, zostawiać kogoś na rok to jest absolutny hardkor, a on mówi, że jak ma się inaczej przekonać...jeśli cały czas będzie tęsknił, to znaczy, że ją kocha- no jest to jakiś test, niewątpliwie- tylko cały rok go przeprowadzać??? Dla mnie pół roku to absolutna mordęga, a co dopiero rok! No, w każdym razie, bardzo spodobał mi się szczery tok rozmowy, dałam mu kredyt zaufania. W sumie, ciekawa byłam, jak spodoba mu się w porterze. No więc, krótko mówiąc- fest mu się nie podobało. Niesamowicie się cieszę, że wreszcie udało mi się spotkać kogoś z takim samym nastawieniem do tego gównianego miejsca. Naprawdę męczy mnie, jak jesteśmy na parkiecie, jedna Ewa bawi się z Finem lub Brazylijczykiem, druga z Belgiem, a ja zostaję sama między dwoma nie widzącymi nic poza sobą parami. W dodatku jest mi gorąco, ciągle mnie ktoś szturcha, faceci taksują wzrokiem, mnóstwo dance-floor drama, jednym zdaniem. Dla mnie to jeden, wielki towarzyski chlew, ale nie o tym. Chciałam po prostu podkreślić, że czuję się w takiej sytuacji niekomfortowo. Raz, że się do dupy bawię, a dwa,  że nikt z obecnych tam osób tego nie rozumie. No to jak mi taki Miłosz recytuje wszelkie przywary portera, które zgodnie uważamy za wady tego miejsca, to od razu mi się lżej robi na duszy. No wreszcie ktoś! Miłosz obiecał, że umówimy się na weekend do jakiegoś ponoć super klubu jazzowego na starym mieście. To jest aż dziwne, że w ani jednym dotąd nie byłam. Ja tu marnuję czas na jakieś mordownie! Wyszliśmy z imprezy razem, Ewa dała nam klucze do swojego pokoju, w którym wszyscy mieliśmy swoje rzeczy...kurtki zabraliśmy, wróciliśmy, ja się poszłam pożegnać ze wszystkimi i wsio. Mam nadzieję, że złapiemy z Miłoszem jakiś fajny kontakt, bo tego mi tu bardzo brakuje. Jego dodatkowym atutem jest to, że jest zajęty, więc jego intencje są czyste.

...nie to, co intencje turka cypryjskiego...co za gość....najpierw się dowalił do Ani na miesiąc, że się w niej zakochał od pierwszego wejrzenia, zdobywał jej maila, szukał jej pokoju, przesyłał jej jakieś romantyczne wiadomości. Jak Ania wreszcie go uświadomiła, że ma narzeczonego, to się od niej odwalił. I postanowił sobie poszukać kolejnych ofiar. Napisał na fb wiadomość do trzech kolejnych polek, w tym mnie,  że nas widział na stołówce i czy w związku z tym jesteśmy może z Boudewijn (nazwa mojego aka). Postanowilam mu nie odpisywać, bo wiedziałam, że coś kombinuje. No i miałam rację. W porterze, jak tyko zobaczył grupę wchodzących polek, od razu ruszył w naszą stronę w celu połowu. On studiuje z Miłoszem w grupie, więc się znają i od razu zaczął go namawiać, żeby się za nas brali, bo przecież to polki...Kurde, tacy goście są fest. Mordę obić, to mało.

Wiem, że układ posta nieskładny, ale jestem mega zmęczona. Wypiłam dzisiaj 6 gatunków piw, bo było beer tasting night. Piw w Belgii jest mnóstwo i wieczor był organizowany pod kątem poznania tradycji wytwarzania piwa. Była prezentacja, na której jeden gość opowiadał o sposobie wytwarzania i rodzajach piwa, kktóre przyszlo nam próbować.Wypiłam 1,2l piwa podczas tego wieczoru. Wyszłam z niego chwiejnym krokiem, z resztą, jak wszyscy. No a wylądowaliśmy w porterze, oczywiście, na imprezie halloween. Eh, co mogę powiedzieć- mam nadzieję, że znajdę wreszcie towarzystwo do nieco bardziej uczłowieczonych rozrywek.

niedziela, 24 października 2010

No i co? Grówno!

Zastanawiam się, czy moje zachowawcze podejście do zawierania nowych znajomości jest poprawne. Jak by nie patrzeć na rachunek końcowy, wydaje się, że tak. Mam wrażenie, że ze względu na ostrożność nie przywiązuję się do ludzi zbyt szybko. Generalnie, czuję się dość odizolowana od innych jednostek, niemalże w każdej sytuacji. Taką mam już osobowość samotnika. Nie zależy mi na innych ludziach, poza tymi naj, najbliższymi (K, A, O, rodzice). Dlatego też absurdalne wydają mi się wszystkie teatrzyki, które odgrywają się tu na miejscu, w Ghent. Ja w żadnym nie uczestniczę, jestem jedynie biernym widzem. Nowe znajomości- trwają co najwyżej miesiąc. I już się mówi o miłościach, zawiedzeniu, żalu...ja się pytam, na jakiej podstawie. JAK można zżyć się z kimś w ciągu miesiąca, obcując z nim głównie na imprezach, ewentualnie, w bardziej zaawansowanych stadiach na skype, lub cholernym fb. A potem te wszystkie dramatyczne rozmowy, że komuś jest niesamowice przykro, bo się na kimś innym zawiódł...Taki przykład na przykład (imiona zmienione): Brandon i Basia. Basia przyjechała sama z Polski. Dostała buddiego Brandona. Basia jest niesamowice atrakcyjną dziewczyną, ale również naturalną i szczerą, które to cechy składają się na bardzo wartościową i bogatą osobowość.  Brandon zostaje buddym Basi. Zaprzyjaźniają się. On nie jest wcale przystojny, nawet nie jest od niej wyższy. Ale to fajny chłopak, ma nietypowe zainteresowania, jest bardzo inteligentny, mówi w paru językach (w tym nawet nieźle po polsku...) i wydaje się być szczery. Brandon się podoba Basi i Basia zdaje się podobać Brandonowi. Umawiajaą się od czasu do czasu, na imprezach się razem bawią a potem rano wymieniają się wspomnieniami wspólnej zabawy na fb. Jest fajnie, czuć napięcie między nimi. W międzyczasie Brandon poznaje inną Polkę z erasmusa, Karolinę. Ona też mu się podoba. Ma dość szaloną i imprezową osobowość, w tym jest otwarta na nowe znajomości i pewna siebie. W sam raz dla belga. Brandon ma dylemat, która bardziej mu się podoba, z którą zacząć bardziej kręcić. Umawia się z obiema naraz. Karolina z góry zakłada, że będzie z tego co najwyżej przyjaźń. Brandon z kolei robi sobie nadzieje na coś więcej. Basia zaduża się w Brandonie, który jest słodki i zabawny. Brandon z kolei powoli dochodzi do wniosku, że chyba jednak woli Karolinę, a z Basią utrzymuje pogodne kontakty, które ona mylnie odbiera jako sygnaly zainteresowania. Karolina domyśla się uczucia Basi do Brandona i postanawia zerwać z nim kontakty, ponieważ chce być w porządku w stosunku do Basi. Brandon jest wściekły.

Cała historia rozgrywa się w przeciągu paru zaledwie tygodni. Dla mnie jest to nie do pomyślenia. Ja potrzebuję czasu, muszę się osobie przyjrzeć, poznać jej cechy...a tu wszystko dzieje się szybko, intensywnie, na już, z gubieniem rowerów i piciem wina na środku przejścia dla pieszych o północy. Spontan, zabawa, flirt...Inny świat.

Może dla niektórych jest to strata czasu, ale ja traktuję to tylko jako oszczędność, która zwróci się w przyszłości. Ja chcę wiedzieć, czego mogę się spodziewać po osobach, które poznaję. Żeby potem się nie zawieść. Tylko raz w życiu udało mi się z kimś stworzyć relację opartą na szybkim flircie, chwilowym zauroczeniu. I rozpadło się po dwóch miesiącach od poznania. Nie wiem, jak ci ludzie mogą pokładać nadzieję na coś więcej, przy takim sposobie zapoznawania się z innymi. Dla mnie jest to jakaś interpersonalna patologia. Człowieka należy poznać, dużo z nim rozmawiać, wyczuć jakąś więź....

No i wszystkie te osoby, które tu na miejscu próbują "tak na szybko" się z kimś lepiej poznać nadal są same. My z Kamilem znaliśmy się długo, zanim zostaliśmy parą. Razem i powolutku się w tym związku rozwijamy i poznajemy. Niektórzy ludzie są chyba po prostu za bardzo zdesperowani. No bo jak można się do kogoś przywiązać w zdrowych relacjach tak jak Brandon i Basia? Basi jest teraz bardzo przykro, ponieważ wydawało jej się, że Brandon coś do niej czuje, a tu taka niespodzianka...takie dramaciki, jak w szkole podstawowej.

Cieszę się, że ja mam do czego wracać, że mogę być tu tylko widzem.

środa, 6 października 2010

Wielka belgijska bomba imprezowa

Impreza za imprezą. Im ich więcej, tym są gorsze. Nie mam pojęcia, co ludzie z ESN widzą w tak częstym balowaniu po nocach, cnm. 2 razy w tygodniu. Nie wiem, czy to jest taka narodowa cecha Belgów, ale mnie to przeraża. Jestem tu 3 tygodnie i te ich cudowne imprezy wychodzą mi bokiem. Każda z nich jest TAKA SAMA. Scenariusz identyczny. Możnaby powiedzieć: "a czego się spodziewałaś???"...

Może tak, zacznę od moich oczekiwań...UWIELBIAM muzykę klubową. Mam tu na myśli surowe kawałki, bez  "wokalu" mającego na celu przerobienie dobrego motywu (w rocku powiedzianioby riffu, tutaj nie umiem znaleźć odpowiedniego zamiennika), chyba, że jest to Arman van Helden ''My my my'. Moim absolutnym elektornicznym guru jest deadmau5 (jakkolwiek idiotyczny miał pseudonim, jest absolutnym geniuszem!). Dość proste, charakteryzujące electro brzmienie to jego znak firmowy. Potrafi miękko zmixować delikatny bicik z odpowiednią linią melodyczną, przepleść je w tak intrygujący i idealny sposób, że można tego słuchać i słuchać...stąd kawałki mają po 8 minut i często non stop przewija się w nich ten sam motyw ("Faxin Berlin", "Brazil", "Clockwork"), co jest dla mnie fenomenem, bo to się nie nudzi. Jak czasem tego słucham, to mam wrażenie, że ktoś mnie głaszcze po tej części mózgu, która jest odpowiedzialna za wrażenia słuchowe. Słuchając takiej muzyczki czasami odpływam, i mnie nie ma, jestem tylko ja zawieszona między wymiarami i melodia, która mnie niesieee! Boli mnie strasznie jak taką własnie perełeczkę przerabiają na tani dance dorabiając głos jakiejś baby ("I Remember"), w dodatku z tekstem, który ma absolutnie zerowy przekaz. Niesamowicie denerwuje mnie taka muzyczna produkcja taśmowa. Wyjdzie dobry, chwytliwy kawałek electro, a za miesiąc już jest jego wersja radiowa ze śpiewającym i wszystko psującym głosem jakiegoś lachona. Wkurza mnie niesamowicie, że potencjał, jaki niesie ze sobą tworzenie takiej muzyki jest marnowany na tanią komerchę i na pieprzone, wszystko psujące "kluby". No ale gdzie takiej muzy posłuchać w czystej formie? Nie ma koncertów, są tylko imprezy nakręcane przez dj'ów zapraszanym do klubów. Z pewnością gdzieś na świecie są takie miejsca, gdzie można usłyszeć dobre kawałki. Miałam nadzieję, że bedąc blisko Amsterdamu, kolebki muzyki electro, będę miała okazję przeżyc muzyczne katharsis, wpaść w ekstazę i absolutny zachwyt. A tak się nie stało. Ghent jest miastem studenckim i niestety, tutejsi studenci nie mają chyba zbyt wygórowanych wymagań, gustując w przesiąkniętych starym piwskiem obskurnych pubach, zmieniających się w tymczasowe sale taneczne dla spoconych i śmierdzących dymem papierosowym imprezowych świń.
Dla mnie wycieczka do klubu to chęć nowych muzycznych doznań, a dla innych- wyrwania dupy, lub znalezienia faceta, co absolutnie nie współgra z moimi intencjami. Nienawidzę pijanego, ocierającego się o siebie tłumu, głodnego spojrzenia obu płci gorączkowo wyławiających z tlumu co lepsze "partie". Czuję się na parkiecie okropnie, jako obiekt non stop oceniany w kategorii "przelecieć czy nie".  Cała ta muzyka jest tylko przykrywką. Dlatego puszcza się byle gówno, ktore poruszy masy i da im złudzenie dobrej zabawy. Jednak będąc na takiej imprezie nieustannie mam wrażenie, że jestem pionkiem w jakiejś grze, bazującej na wykorzystywaniu najniższych ludzkich instynktów, głównie pożądania. To gdzie ja się mam bawić? Gdzie taka osoba jak ja, zainteresowana jedynie muzyką ma pójść? Bez zastanawiania się, czy dobrze wygladam, czy jakiś dupek się nie kręci w pobliżu i czy jeszcze mi ktoś nie ukradł kurtki albo torebki. Jeden, jedyny raz, kiedy liczyła się tylko muzyka (bo była taka dobra!), trafiając w samo sedno moich muzycznych upodobań w klubie i na prawdę się dobrze bawiłam to było dwa lata temu w wakacje, jak mnie moje kuzynostwo do spiża zabrało w Katowicach. Toooo była impreza...niebiańskie jak dla mnie brzmienie basów, czułam się niesamowicie. Nic się nie liczyło poza muzyką wtedy. Miałam nadzieję, że tutaj przeżyję coś podobnego. przeliczyłam się. Nie umiem uwierzyć, że w takim miejscu jak to, najbardziej chwytliwym miejscem będzie obrzygana ulica pełna pijanych jak świnie młodych ludzi wieczorami. Absolutna rzeźnia. Jestem bardzo zawiedziona Ghent pod tym względem. Jeden wielki chlew. Liczę na to, że jeszcze kiedyś znajdę swój "klub idealny", bez pijaństwa, ocieractwa, obmacywania, najćpania i najebania w około. Dlaczego muzyka klubowa musi się kojarzyć z chołotą? Czy ja jestem taka prosta, czy ludzie po prostu ignorują możliwości muzyki house? Nie ma drugiego takiego gatunku muzycznego, który pod względem brzmienia tak by się rozwijał. To jest pole do popisu dla naprawdę zdolnych i kreatywnych muzyków, na którym bardziej liczy się wiedza muzyczna i wyczucie, niż techniczna umiejętność gry na instrumencie, jak to jest we wszystkich nieelektronicznych gatunkach. Moim wielkim marzeniem jest zabawa w tworzenie electro. Nazwałabym to depressive electro, ze względu na moje upodobanie do molowych i niskich brzmień. Marzenia, marzenia...:)

A wracając do imprez...Nie bawi mnie to, bo ani nie pogadasz (za głośno), ani nie potańczysz (non stop ktoś cię potrąca), martwisz się o swoje bezpieczeństwo (mnóstwo "creepy guys"), a do tego obrzydliwe kible, rozwodnione i drogie piwo, brak miejsc siedzących i szatni. Dziewczyny chyba będą musiały się beze mnie obejść. Belgian parties sux!

wtorek, 5 października 2010

Zadomowiona ;)

Dzisiaj minęły trzy tygodnie od naszego przyjazdu. Za domem nie tęsknię. Bardziej za moim miastem i trochę może za Krakowem, który teraz kojarzy mi się tylko z jedną osobą :) Takie fajne chwile tam spędziliśmy razem w kwietniu, to już pół roku temu!

Gliwice mam głęboko w nosie, zdążyły mi się przejeść przez ostatni rok. Nie tęsknię ani za tamtejszymi zajęciami, prowadzącymi, a tym bardziej za ludźmi z grupy. Jest mi tu generalnie dobrze, urządziłam sobie pokój,  powoli przyzwyczajam się do trybu zajęć i jakoś leci kabarecik. Belgowie są uprzejmi, poza studentami. Ci wykazują się raczej małą gościnnością, raczej nas ignorują. Mówi się, że przecież są tacy "closed". Za to prowadzący są bardzo uprzejmi i widać, że zależy im na przekazaniu wiedzy. Czuje się to, że wkładają dużo pracy w przygotowanie się do zajęć. 

Mimo dość przyjaznego środowiska tu na miejscu wczoraj dopadł mnie po raz pierwszy kryzys wyjazdowy...Prawie od początku wyjazdu jestem chora, moja apteczka wyjazdowa zdążyła już zmaleź o połowę. Biorę nawet antybiotyki. Pokłóciłam się na Skype z rodzicami o paczkę, którą mi dzisiaj mają wysłać (może już idzie...). 

Przykro mi bylo wczoraj też od tego siedzenia w akademiku. Ze względu na to, że przy pierwszym mniejszym powiewie wiatru jestem chora postanowiłam się porządnie wykurować i nie wychodzić z akademika. No i dzięki temu zamknięciu przez prawie trzy dni świruję. Przykro mi, że raczej rzadko się ktoś do mnie ze znajomych odzywa...Staram się też coś czasem zagadać, ale jak widzę, ze Ewa non stop gada ze swoją Magdą albo Anią na Skype to mi jest smutno, bo u mnie to tylko czasem jakiś mail, albo przy okazji krótki chat jak ktoś akurat jest na mailu. 
Postanowiłam więc oderwać sie od piętna nieodzywających się znajomych i znaleźć sobie tu kogoś na miejscu, bo w końcu to Erasmus. Mam nadzieję, że wycieczka do Antwerpii w weekend załatwi sprawę, tak  żeby potem mieć z kim hulać po Paryżu :D

W piątek ostatnie spotkanie organizacyjne w sprawie jednego przedmiotu i będzie się można wreszcie zapisać na jakiś sporcik :) Pojutrze pierwsza lekcja dutcha, ciekawe czy będę umiala powiedzieć więcej niż Ik spreekt een betjen Nederlands. Nie mam pojęcia nawet czy to dobrze napisałam ;P 

Idę się coś pouczyć, poukładać notatki, bo już tego dość sporo. Bardzo ciekawe mamy przedmioty, wszystko lajtowo rozumiem co mówią (noo prawie, ale jak nie znam słówka to się idzie domyślić z kontekstu). Nie opanowałam jeszcze robienia notatek po angielsku. Jak mi się wreszcie włączy angielskie myślenie to będzie lepiej ;)